Reklama

"Roma" [recenzja]: Hołd dla kobiet dzieciństwa

Alfonso Cuarón wraca do korzeni. Porzuca kosmos i hollywoodzki rozmach po to, żeby zabrać nas do krainy swojego dzieciństwa. Nie spogląda jednak na te lata przez pryzmat nostalgii, marzeń i sentymentów. Widzi je oczami człowieka świadomego bolesnej historii własnej rodziny i kraju, przez te wydarzenia ukształtowanego. "Roma" to prawdopodobnie najważniejszy film w dotychczasowej karierze urodzonego w Meksyku twórcy. Bez wątpienia najbardziej dojrzały i wyważony. Wizualnie olśniewający. Emocjonalnie przenikliwy i prawdziwy.

Alfonso Cuarón wraca do korzeni. Porzuca kosmos i hollywoodzki rozmach po to, żeby zabrać nas do krainy swojego dzieciństwa. Nie spogląda jednak na te lata przez pryzmat nostalgii, marzeń i sentymentów. Widzi je oczami człowieka świadomego bolesnej historii własnej rodziny i kraju, przez te wydarzenia ukształtowanego. "Roma" to prawdopodobnie najważniejszy film w dotychczasowej karierze urodzonego w Meksyku twórcy. Bez wątpienia najbardziej dojrzały i wyważony. Wizualnie olśniewający. Emocjonalnie przenikliwy i prawdziwy.
Kadr z filmu "Roma" /materiały prasowe

Chociaż fabuła ma charakter osobisty, osadzona jest w konkretnym miejscu i czasie, a zamysłowi realizacyjnemu wydaje się być bliżej do szalonego eksperymentu (o czym za chwilę), "Roma" jest opowieścią czytelną, przystępną i poruszającą. Hołdem-podziękowaniem dla kobiet, które Cuaróna wychowały i chroniły, ale też kobiet w ogóle. Za ich miłość, siłę, wytrwałość, poświęcenie.

W domu przyszłego reżysera w tytułowej dzielnicy Meksyku - Romie, dziś atrakcji turystycznej, wpisanej na listę Barrios Mágicos, a także ulubionej miejscówce hipsterów - kobiety zostają same z dziećmi. Mężczyzna-ojciec odchodzi do kochanki. Matka, wspierana przez babkę, swój ból musi ukrywać przed dziećmi, a przed znajomymi podtrzymywać grę pozorów. Niania zachodzi w ciążę z chłopakiem, któremu ani w głowie zakładanie rodziny - szczególnie ze służką. Bo Meksyk przełomu lat 60. i 70. to nie tylko społeczeństwo patriarchalne, zdominowane przez kulturę macho, ale i bezwzględnie zhierarchizowane. W dodatku miotane konfliktem politycznym - nieopodal strajkują studenci i dochodzi do masakry El Halconazo.

Chociaż film toczy się stosunkowo nieśpiesznie (a trwa 135 minut), od ekranu ani na chwilę nie można oderwać wzroku. Nie chce się przegapić żadnego detalu, żadnej sekundy. Te kadry hipnotyzują, przyciągają - mogłyby właściwie całkowicie znieruchomieć, a i tak nadal chciałoby się je chłonąć. Czarno-białe, bez stylizacji na ziarno taśmy filmowej czy odcienie sepii, "retro". Wydobywają za to wszystko, co najpiękniejsze w cyfrowej fotografii. Wyraziste, kontrastowe, precyzyjnie zaplanowane. Szeroki format pozwala opowiadanej historii "oddychać". Już od pierwszych chwil, gdy w wodzie, która rozlewa się po posadzce wąskiego, acz długiego wjazdu do domu, odbija się niebo. Niewiele się tu dzieje - służąca/niania "tylko" sprząta. Ale te najprostsze czynności czasami wystarczą. Na myśl przychodzą obrazy z kina z zupełnie innego regionu świata - chociażby "Zapachu zielonej papai" Anh Hung Trana ze zdjęciami Benoît Delhomme’a i Laurence’a Trémoleta.

Reklama

Co ciekawe, Alfonso Cuarón "Romę" sfotografował osobiście. Na początku do współpracy zaprosił Emmanuela Lubezkiego, z którym wcześniej zrealizował "Grawitację" i "Ludzkie dzieci". Z myślą o jego umiejętnościach pisał scenariusz. Razem rozpoczęli przygotowania. To Lubezki przekonał go do rezygnacji z "formatu Akademii" - 1.37:1 na rzecz tej wspaniałej, szerokiej klatki. Niemniej pracę na planie przewidziano na... ponad 100 dni (ostatecznie 108) i słynny operator nie mógł poświęcić aż tyle czasu, nawet dla przyjaciela. "Roma" tylko jednak na tym zyskała, stając się jednym z najbardziej autorskich filmów we współczesnym kinie.

Cuarón opowiada tu historię, której był świadkiem i uczestnikiem, opartą częściowo na własnych wspomnieniach, głównie na rozmowach z najbliższymi. Jest "Romy" reżyserem, scenarzystą, producentem i operatorem. Autentyzmu całości dodają wykorzystane w scenografii meble z okresu, które pożyczył od krewnych, przede wszystkim zaś szalenie ryzykowna metoda twórcza. Poza kilkoma profesjonalistami (poza Meksykiem nieznanymi), przed kamerą występują naturszczycy. Nawet w głównej roli - niani Cleo - pojawia się Yalitza Aparicio, dziewczyna bez żadnego aktorskiego doświadczenia, za to z historią rodzinną zbliżoną do tej, którą poznajemy na ekranie - jej matka była służącą.

Niemal nikt z ekipy nie otrzymał całego scenariusza - reżyser stawiał na indywidualną rozmowę, podrzucał jedynie fragmenty dialogów, ogólne opisy. Wszystko miało dziać się przed kamerą. To mogła być tylko totalna klapa albo... film, który - co już się dzieje - stanie do walki o najważniejsze międzynarodowe nagrody. Także Oscary. Kameralny, wbrew pozorom uniwersalny, dramat i portret Meksyku, kobiet i czasów. Prawdziwa uczta, której nie można przegapić. Najlepiej wziąć w niej udział w kinie - bo ten obraz naprawdę wymaga prawdziwego, wielkiego ekranu!

9/10

"Roma", reż. Alfonso Cuarón, USA/Meksyk 2018, produkcja: Netflix, dystrybutor: Gutek Film, premiera kinowa: 14 grudnia 2018 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy