Reklama

"Pierwszy człowiek" [recenzja]: Na orbicie

Na tle "Grawitacji", "Marsjanina" i "Interstellar", trzech największych widowisk o kosmosie ostatnich lat, "Pierwszy człowiek" wydaje się filmem z innej galaktyki. Biografia Neila Armstronga zamiast na efekty specjalne stawia na detale, zamiast robić show opowiada historię, zamiast zachwycać kadrami rozgwieżdżonego nieba straszy jego pustką. Za kilka dekad będzie jednak uznawana za dzieło, które powitało Damiena Chazelle w gronie hollywoodzkich wyrobników.

Na tle "Grawitacji", "Marsjanina" i "Interstellar", trzech największych widowisk o kosmosie ostatnich lat, "Pierwszy człowiek" wydaje się filmem z innej galaktyki. Biografia Neila Armstronga zamiast na efekty specjalne stawia na detale, zamiast robić show opowiada historię, zamiast zachwycać kadrami rozgwieżdżonego nieba straszy jego pustką. Za kilka dekad będzie jednak uznawana za dzieło, które powitało Damiena Chazelle w gronie hollywoodzkich wyrobników.
Ryan Gosling w filmie "Pierwszy człowiek" /UIP /materiały prasowe

Na pierwszy rzut oka Armstronga (Ryan Gosling) przedstawiać nikomu nie trzeba. Pierwszy człowiek na Księżycu. "Mały krok dla człowieka, wielki dla ludzkości". Legenda, która w kilkuletnich chłopcach rozpala marzenia o kosmosie. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę, jak długie i męczące były dla astronauty lata poprzedzające słynny lot Apollo 11. I jak tajemniczym Armstrong był mężczyzną.

W swoim nowym filmie twórca "Whiplash" i "La La Land" zdecydował się zdemaskować legendarną postać. Począwszy od burzliwego życia rodzinnego z piękną żoną u boku (Claire Foy), przez tragiczne w skutkach próby wzbicia się w przestrzeń kosmiczną, aż po finałową podróż na Księżyc, która niewiele miała wspólnego z sielanką - Chazelle stara się nam udowodnić, że pięknie i prosto jest tylko w bajkach.

Reklama

W spojrzeniu 33-letniego twórcy loty w kosmos nie wyglądają ani odrobinę ekscytująco. To dziesiątki kalkulacji, miesiące przygotowań, setki rozczarowań. W rakiecie ciągle coś huczy, buczy, jęczy i zgrzyta, w kombinezonach zawsze jest za gorąco lub za zimno, przez okna statku widać urywki, wycinki, prawie nic. A samo skakanie po Księżycu? Ot, dwie godziny po ośmiu latach ćwiczeń. Z tego powodu "Pierwszy człowiek" nie przypadnie do gustu wszystkim - utrwalony w naszych głowach mit o Neilu Armstrongu zamienia bowiem w garść faktów, z którymi ciężko się kłócić. Filmowi Chazelle'a zdecydowanie bliżej do kultowego "Apollo 13" Rona Howarda, niż do współczesnych hollywoodzkich superprodukcji o podróżach międzygalaktycznych. Pierwsze skrzypce gra dramat Armstronga walczącego raz o karierę, raz o rodzinę, raz o życie, a bajkowe widoki zastępują kręcone z ręki detale - to na skupione oczy Neila, to na niespokojną twarz jego żony, to na ich roztrzęsione dłonie. Zdecydowanie więcej tu dialogów, niż akcji.

Na każdym kroku czuć ślad, który na "Pierwszym człowieku" odcisnął producent wykonawczy filmu - Steven Spielberg. To kino zrealizowane przepisowo, zgodnie ze wszystkimi wytycznymi gatunku, poruszające się po stabilnej orbicie - od pierwszej fenomenalnej sceny, aż do emocjonującego finału. Wszystko - począwszy od zachwycającej muzyki Justina Hurwitza, przez scenografię i kostiumy, aż po aktorstwo - gra tu "na efekt". Nie liczy się w odosobnieniu, a jako mały element imponującej całości. Nawet Gosling i Foy w głównych rolach, choć już typowani są do przyszłorocznych Oscarów, nie szarżują - są solidni, ale nie dominują nad filmem. W fotel wciska jedynie wybitna praca dźwiękowców, dzięki którym każda sekunda lotu Armstronga wydaje się ostatnią, i doskonała operatorka Linusa Sandgrena, który zdarzenia filmuje z bliska, roztrzęsioną kamerą, uświadamiając nam, jak niepewna jest cała ta "zabawa w rakiety".

Klasyczne podejście do tematu mści się na twórcach dopiero po czasie. "Pierwszy człowiek" może się bowiem pochwalić rozciągniętym, blisko dwu i półgodzinnym metrażem, który sprawia, że na pewnym etapie zmęczenie przychodzi naturalnie. Materiału zresztą wcale nie jest aż tyle - film Chazella sprawdziłby się znacznie lepiej jako bardziej intensywne, dwugodzinne dzieło. Zawodzi także finał, który, choć na pewno wzruszy niejednego, nie jest takim ciosem, jakiego można było oczekiwać. W dużej mierze jest to wina prostego w konstrukcji scenariusza, za który odpowiadał Josh Singer - twórca tekstów do "Czwartej władzy" i "Spotlight".

Doskonała warstwa techniczna i perfekcyjny zmysł reżysera w większości potrafią zatuszować usterki "Pierwszego człowieka". Chazelle na szóstkę opanował umiejętność manipulowania emocjami widza, a mając za sobą orkiestrę złożoną z najwybitniejszych filmowców potrafi ją wykorzystać. Pokazuje także, że zdecydowanie lepiej odnajduje się w produkcjach realistycznych, niż cukierkowych - "Pierwszy człowiek" stoi przynajmniej o klasę wyżej od oscarowego "La La Land". Niepokoi jedynie fakt, że młody twórca potrzebował zaledwie trzech filmów, by po zwalającym z nóg debiucie zaspokoić się dziełem oczywistym. Steven Spielberg pewnie jest zachwycony, my - widzowie - nieco mniej.

7,5/10

"Pierwszy człowiek" (Fisrt Man), reż. Damien Chazelle, USA 2018, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 19 października 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Pierwszy człowiek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy