Reklama

Odleci z Oscarem?

"W chmurach" ("Up in the Air"), reż. Jason Reitman, USA 2009, dystrybutor UIP, premiera kinowa 26 lutego 2010 roku.

Z pewnością inaczej ocenia się produkcje, gdy już zna się wyniki Złotych Globów i nominacje do Oscara. Prawdopodobnie intensywniej patrzy się na film (może bardziej krytycznie?), który potencjalnie może zostać uznany za najlepszy film poprzedniego roku. "W chmurach" Jasona Reitmana ma szansę na sześć statuetek. Czy rzeczywiście zasługuje na którąś z nich?

"W chmurach" opiera się na książce Waltera Kirna i z pewnością nie jest jej dosłowną adaptacją. I dobrze. Reitman wyczuł w niej potencjał na film lekki, który może pokusić się o poważne obserwacje współczesności. Taką intencję - zresztą chwalebną - można wyczuć w tych lepszych momentach filmu, jednak rozmywają się one w niepotrzebnych scenach czy dialogach. "Lekkość kamery" połączona z nutą satyry i ironii (stąd może porównania czynione przez amerykańską krytykę do Billy Wildera), którą widać było w "Dziękujemy za palenie" czy "Juno", tutaj sprawdzają się tylko niekiedy. Film bawi, zmusza do myślenia, ale ostatecznie szybko z nas (wy/u)latuje.

Reklama

"W chmurach" to opowieść w pewnym sensie dwupoziomowa - w powietrzu i na ziemi. W powietrzu lata Ryan Bingham (George Clooney), który jako doradca od zmian w karierze zawodowej (czyt. od masowych zwolnień) podróżuje po całym kraju i ma szansę jako jeden z niewielu uzbierać rekordową liczbę 10 mln mil powietrznych. Wieczny kawaler, singiel lubiący swoje życie w biegu. Na swojej drodze spotyka podobnych sobie - nawet jeśli z rodziną na karku, lecz uciekających przed związkami. Na ziemi jest to, czego się boją. Życie ze wszystkimi problemami, dramat ludzi, którym w oczy zajrzało bezrobocie, marzenia i nikłe szanse na ich spełnienie, ale i małe radości odnajdywane we wsparciu i miłości najbliższych. To dwa światy, które w końcu się spotykają. A wszystko za sprawą młodej, ambitnej absolwentki, dwudziestotrzyletniej Natalie (Anna Kendrick), która wymyśla, by obniżyć koszty utrzymania firmy, sprowadzając pracowników na ziemię. Młoda dziewczyna rusza w podróż z bardziej doświadczonym Ryanem. Ich relacja mistrz-uczeń pozbawiona jest podtekstu erotycznego, ale sporo w niej prawdy życiowej.

Dwie kwestie wydają mi się interesujące w filmie Reitmana. Obie pod powłoczką komedii dotykają pulsu współczesnej Ameryki. Z jednej strony doskonała scena z pustym biurem czy wynoszonymi krzesłami zderzona z dokumentalną w swej istocie sekwencją wypowiedzi ludzi zwalnianych z pracy (reżyser zaprosił zwykłych pracowników, by opowiedzieli o tym, co czuli, gdy stracili pracę). W tle pobrzmiewa ostatni kryzys ekonomiczny, ale problem leży nie w krachu na giełdzie, ale w samej tkance społecznej, gdzie praca, biuro zastąpiło dom. Mieszkanie Ryana jest puste, jego dom to hotele i samoloty. Kwestia utraty dochodów schodzi na dalszy plan w obliczu poczucia klęski, niespełnienia, braku sensu i celu. To doprowadza nawet do samobójstwa. Jak się okazuje, to właśnie rodzina, najbliżsi stanowią oparcie, fundament, na którym zdrowe podejście do życia powinno być budowane. Kto sobie o tym zawczasu przypomniał, przetrwał. Ryan zresztą też dojdzie do podobnych konkluzji i zamarzy mu się domowy spokój u boku spotkanej w hotelu pięknej Alex (interesująca rola Very Farmigi).

Jeszcze bardziej interesujący wątek, bo jak do tej pory mało wyeksploatowany przez amerykańskie kino, to kwestia zderzenia dwóch pokoleń kobiet - tych, które w latach 60. walczyły w duchu feministycznym o równouprawnienie i często ich córek, wdzięcznych im za to, acz wracających do tego, co ich matki w swoim czasie odrzuciły. Natalie ma 23 lata i jak wyznaje w rozmowie z Alex, myślała, że do tej pory będzie już chociaż zaręczona. Marzy jej się dom, dzieci, mąż. Kariera, ambicje, równouprawnienie - jest za to wdzięczna, ale ma poczucie, że to pewien wzór narzucony jej przez starsze pokolenie, a ona sama w głębi serca pragnie czegoś innego. Zwłaszcza, gdy obserwuje czterdziestoparoletnie czy pięćdziesięcioletnie rozwódki, kobiety sukcesu, które po pracy przychodzą do pustego domu. To zjawisko w Stanach Zjednoczonych opisywane w ostatnim czasie nie tylko przez socjologów, ale i przez dziennikarzy: młode Amerykanki coraz częściej wychodzące za mąż w wieku dwudziestu lat, fanki wedding tv, autorki blogów o przygotowaniach do ślubu i życiu gospodyni domowej u boku młodego, ambitnego męża.

Zastanawiam się, czy przy całej mojej sympatii do George'a Clooney'a, problem nie leży w obsadzie. Rzeczywiście, Clooney jest idealny do roli drania, którego i tak będziemy darzyć sympatią. Na dodatek aktor w życiu też żyje według zasady, by jak najdłużej pozostać w stanie wolnym. Jego twarz jednak to już marka sama w sobie, niemal produkt masowy jak coca cola, która przytłacza opowieść. W "Juno" mieliśmy mało znaną, ale doskonałą aktorsko Ellen Page. W "W chmurach" jest Clooney - dobry aktor, ale bardzo znany i zamiast oglądać człowieka, który może stanowić definicję współczesnego trzydziesto- czy czterdziestolatka, widzimy gwiazdora.

Reitman ma talent do wyczuwania pulsu współczesności, nie przefiltrowując jednocześnie go przez żadną tezę. "W chmurach" jedynie dotyka pewnych kwestii i pozostawia poczucie niedosytu. To jednak interesujący twórca, który wprowadził trochę świeżego powietrza do współczesnego kina amerykańskiego gdzieś na pograniczu mainstreamu i kina niezależnego. "W chmurach" to film dobry, ale czy najlepszy? Pewnie Reitman z jakąś statuetką wyjdzie z gali oscarowej. Niemniej, nie jest to film najlepszy. Czegoś w czasie tego lotu zabrakło i po wylądowaniu szybko o nim zapominamy.

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Oscary | Jason Reitman | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy