Najpierw chciałam zostać... papieżem
Matylda, razem z bratem Mateuszem, stanowią już czwarte pokolenie aktorów w rodzinie Damięckich. Czasem jednak znane nazwisko ją przytłacza.
Wisia, w którą wciela się w "Czasie honoru" to młoda mężatka, która mieszka z rodziną w robotniczej dzielnicy okupowanej Warszawy. Pod jej dachem zatrzymuje się, po zrzucie z Londynu, cichociemny Bronek (Maciej Zakościelny) i od razu wpada jej w oko.
Podobno aktorka angaż dostała między innymi ze względu na jej ognisty temperament. Przy okazji - niczym Renée Zellweger dla "Bridget Jones" - musiała poświęcić się dla roli.
"Wydaje mi się, że nie chodziło o temperament, ani raczej - niestety - o talent, tylko o walory cielesne, jakimi miała epatować moja bohaterka. Reżyser Michał Kwieciński był bardzo rozczarowany, kiedy kilka tygodni po castingu pojawiłam się na próbach czytanych. Gdzie twój biust? - zakrzyknął, bo przez ten czas, w którym intensywnie przygotowywałam się do dyplomu, schudłam i ubyło mi tu i ówdzie. Obiecałam, że przytyje i dotrzymałam słowa. Na zdjęciach wyglądałam już znów jak trzeba" - opowiada Damięcka.
Aktorka lubi ubierać się w stroje z lat 40. i dostosowała się do mody z tamtych czasów.
"Myślę, że fajnie się w nią wpasowałam, bo jestem osobą, która na co dzień nosi wyłącznie sukienki. Problem był tylko z rajstopami. Okazało się, że moje, wyszczuplające i ekskluzywne, które sobie sprawiłam specjalnie na tę okazję, są za śliskie i trzeba je przykryć grubymi pończochami. Zrobiono je z dziecięcych rajstop i przytwierdzono mi gumkami do ud, co nie dawało zbytniego komfortu. No i jeszcze włosy - wylokowane, pod ciężarem lakieru, marzyły tylko o ciepłej wodzie i powietrzu! Poza tymi niedogodnościami, cała reszta mi się podobała. Uważam, że panie z tamtych lat nosiły się powabnie i kobieco. Generalnie jestem za!" - twierdzi artystka.
Postać, którą kreuje w serialu ma apetyt na pełne rozrywek życie, a jej instynktów nie potrafi stępić nawet horror okupacyjnej rzeczywistości.
"Podejrzewam, że wojna niczemu w tym nie przeszkadza. Nawet po trudnych czasach następuje zawsze demograficzny wyż. Kiedy ludzie są smutni, chcą sobie jakoś poprawić humor" - przekonuje Damięcka.
Wraz z bratem jest czwartym pokoleniem artystów w rodzinie. Sprawia to wrażenie niemal "klątwy" aktorstwa.
"Moje dzieciństwo upłynęło w tym środowisku. Moja prababcia, Alina Górska, zapoczątkowała tę sagę aktorska jeszcze w XIX wieku na Wileńszczyźnie. Babcia powtarzała mi zawsze, że jak dorosnę, to też zostanę aktorką. Ale miałam inne plany. Najpierw chciałam zostać... papieżem. Potem, gdy trochę zmądrzałam, marzył mi się zawód operatora filmowego. Do czasu, jak koledzy z Na Wspólnej dali mi potrzymać kamerę. No i tak jakoś wyszło, że robię to, co pewnie było mi pisane, nim przyszłam na świat" - przyznaje młoda gwiazda.
Mimo tak długich tradycji Damięcka chce sama zbudować swoją karierę, a nie bazować wyłącznie na nazwisku.
"Powinnam być dumna z takich korzeni i jestem, lecz jest to dla mnie również wielki ciężar i odpowiedzialność. Ona czasem przytłacza i przyćmiewa to, co mam do powiedzenia jako aktorka" - przekonuje.
I dodaje: "Czasem sobie myślę, jak cudownie by było nazywać się np. Kowalska. Tak, jak moi koledzy pracować na swoje imię i nazwisko. Własnym wysiłkiem, pasją i miłością do aktorstwa. Mnie nie pozostaje nic innego, jak pracować na swoje imię, a może kiedyś na nazwisko zasłużę".
Więcej czytaj w magazynie "Tele Tydzień"