Lepsi od oryginału
Zagraj autentyczną postać, a dostaniesz Oscara - mówi się obecnie w Hollywood. I jak się okazuje, stwierdzenie to wcale nie jest bezzasadne.
W ostatnim czasie wyraźnie daje się odczuć, że członkowie Akademii z różnych względów preferują artystów wcielających się nie w stworzonych w scenariuszach i na kartach literatury bohaterów, lecz tych grających postaci, które żyły naprawdę.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat nie było ani jednego rozdania najcenniejszych na świecie filmowym statuetek, podczas którego Oscara nie odebrałby aktor grający innego aktora, muzyka czy inną znaną osobę.
Skąd takie powodzenie gwiazd, które zamiast wymyślić własne sposoby radzenia sobie z rolą, wzorują się na rzeczywistości? Czy przez to, że wcielają się w realnie istniejące osoby, ich fizjonomia, postępowanie czy emocje są bardziej wiarygodne?
W tym roku szanse na Oscara ma czwórka aktorów grających postaci znane z pierwszych stron gazet. Największe ma bezsprzecznie Meryl Streep, która bezbłędnie wcieliła się w byłą premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher w filmie Phyllidy Lloyd "Żelazna Dama". O statuetkę powalczy z nią zapewne Michelle Williams, która w produkcji "Mój tydzień z Marilyn" Simona Curtisa zagrała tytułową aktorkę, naprawdę nazywającą się Norma Jeane Baker.
W męskim odpowiedniku tej kategorii na Oscara chrapkę ma (trzykrotnie nominowany do tej nagrody) Brad Pitt, który w produkcji "Moneyball" Bennetta Millera wcielił się w Billy'ego Beane'a, legendarnego managera klubu baseballowego Oakland Athletics. Szanse na niego ma też nominowany za drugoplanową kreację Kenneth Branagh, partnerujący Williams w "Moim tygodniu z Marilyn", który także wcielił w jedną z ikon kinematografii, a mianowicie Sir Laurence'a Oliviera.
Odwrotnie niż Streep i Williams, Pitt i Brannagh nie są jednak faworytami w swoich kategoriach i najpewniej będą musieli uznać w nich wyższość odpowiednio Jeana Dujardina/George'a Clooney'a oraz Christophera Plummera.
A jak sami aktorzy oceniają swoje kreacje? Czy uważają, że było im trudniej i spoczywała na nich większa odpowiedzialność, przez to, że wcielali się w niezwykle uznane, ale często też uznawane za kontrowersyjne osoby?
- Nie ma wielu takich postaci. Aby wyobrazić sobie wszystkie bariery, przez które musiała się przebić Margaret Thatcher, by zostać premierem Wielkiej Brytanii, musiałam postawić się w sytuacji kobiety żyjącej w późnych latach 70, która zaistniała jako przewodnicząca swojej partii - przekonuje Streep.
- To było niezwykłe doświadczenie podążać śladami kobiety, która dorastała podczas wojny i w okresie powojennej Anglii, w czasach niedostatku i odbudowy, kogoś, kto wdrażał własny światopogląd w praktyczne rozwiązania, które miały naprawić sytuację gospodarczą kraju. To było jak podglądanie kobiety, która rozwiązuje wielkie problemy świata, czego nikt się po niej nie spodziewał - wspomina.
- Przyznaję, że wcielanie się w postać Margaret na przestrzeni 40 lat jej życia było trudnym zadaniem, ale kiedy osiągniesz mój wiek, nadal wydaje ci się, że masz 20 lat, że jakaś część ciebie jest dokładnie taka sama jak wtedy, gdy miałeś 16, 26, 36, 46 czy 56 lat. W ten sposób masz dostęp do emocji, jakie towarzyszyły ci w określonym wieku - podsumowywuje aktorka.
Trudne zadanie miała też Williams, bo chociaż grała jedną rolę - Marilyn Monroe, miała scalić na ekranie trzy często sprzeczne ze sobą wizerunki: Monroe, wielką gwiazdę filmową o międzynarodowej sławie, Normę Jean, dziewczynę o bolesnej przeszłości i Elsie, naiwną aktoreczkę, którą Monroe grała w filmie Laurence'a Oliviera ("Książę i aktoreczka"). - Moją koncepcją było zagrać przyjaciółkę o niełatwej osobowości, a nie ikonę - tłumaczy aktorka.
- Najbardziej pomogło mi oglądanie jej filmów, raz po raz. Można powiedzieć, że z czasem jej ekspresja wdrukowała mi się w mózg. Chciałabym ją grać przez resztę mojego życia - deklaruje młoda gwiazda.
Podobnie jak Williams w "Moim tygodniu z Marilyn", także Bradowi Pittowi bardzo bliska stała się historia przedstawiona w "Moneyball". Aktor zagrał dotąd mnóstwo ról i często dokonywał zaskakujących wyborów - nigdy jednak nie wcielił się w taką postać jak Billy Beane, bardzo ambitnego człowieka w średnim wieku, którego napędza pragnienie wygranej - a co ważniejsze, chęć zmiany własnego życia.
"To, że zagrałem w tym filmie jest odwrotne do założeń Beane'a, ale ja po prostu chciałem, żeby ten film powstał. To wszystko, czego potrzebuję: widzieć w produkcji filmy, które chcę, by nakręcono. A jeśli moje nazwisko, cokolwiek jest warte, może w tym pomóc, to dlatego właśnie w nich zagram" - przekonuje aktor.
Ich wypowiedzi przekonują, że w autentyczne postaci wcale nie tak łatwo się wcielić, ale Streep, Williams, Pitt i Brannagh mieli o tyle lepiej, że ich kreacje budziły dużo większą ciekawość mediów, a co za tym idzie kierowały na nich oczy światowej widowni, niż role ich konkurentów po nagrody, którzy wcielali się w fikcyjnych bohaterów (może za wyjątkiem Dujardina - pewnie wiele osób myśli, że bohater "Artysty" - George Valentin, istniał naprawdę).
Tych czworo gwiazd nie jest zresztą jedynymi aktorami wcielającymi się w autentyczne postaci w tegorocznych oscarowych filmach. W produkcji "Hugo i jego wynalazek" Martina Scorsese - która zgromadziła w tym roku najwięcej, bo aż 11 nominacji do Oscara - Georgesa Méliesa, francuskiego iluzjonistę i pioniera kina - reżysera, aktora i producenta, zagrał Ben Kingsley.
Ten sam artysta ponad 20 lat temu został jednym z wielu wybitnych aktorów wyróżnionych Oscarem za wcielenie się w znaną osobistość. W 1982 roku Brytyjczyk zagrał tytułowego bohatera w filmie "Gandhi" Richarda Attenborough (obraz zdobył łącznie aż 8 Oscarów).
Co ciekawe, pierwszym gwiazdorem, którego za taką kreację doceniono był George Arliss, który w 1930 zagrał tytułową rolę w obrazie "Disraeli" (wcielił się w nim w konserwatywnego brytyjskiego polityka, byłego premiera Wielkiej Brytanii, Benjamina Disraeli). Po nim aktorzy wielokrotnie byli nagradzani Oscarami za odtwarzanie autentycznych postaci, przy czym warto zaznaczyć, że Akademia zdecydowanie częściej doceniała mężczyzn.
W ślady Arlissa poszli m.in. Charles Laughton (Henryk VIII), Paul Muni (Ludwik Pasteur), Paul Scofield (Thomas More), George C. Scott (George Patton), Robert DeNiro (Jake La Motta) i F. Murray Abraham (Antonio Salieri).
Prawdziwy wysyp nagród Akademii dla aktorów grających osoby znane niemal każdemu z nas, nastąpił wraz z nadejściem nowego tysiąclecia. To wówczas rozpoczął się trwający do dziś festiwal Oscarów za "autentyzm". W 2001 roku zainicjowały go Julia Roberts, która zagrała amerykańską aktywistkę i doradcę kancelarii prawnych Erin Brockovich w filmie Stevena Soderbergha o tym samym tytule oraz Marcia Gay Harden, która w "Pollocku" wcieliła się w Lee Krasner, amerykańską malarkę rosyjskiego pochodzenia.
W kolejnym roku statuetki trafiły do Jima Broadbenta (John Bayley) i Jeniffer Connelly (Alicia Nash), którzy zagrali partnerów genialnych - odpowiednio - pisarki Iris Murdoch ("Iris") i matematyka Johna Nasha Jr ("Piękny umysł").
Rok później Oscary odebrali grający tym razem pierwszoplanowe role Adrien Brody (Władysław Szpilman) - wyróżniony za "Pianistę" Romana Polańskiego i Nicole Kidman (Virginia Woolf) - doceniona za "Godziny" Stephena Daldry'ego.
W ślady Kidman poszły: w 2004 roku Charlize Theron (w filmie "Monster" zagrała Aileen Wuornos, amerykańską prostytutkę, która zamordowała siedmiu mężczyzn) i rok później Cate Blanchett (w "Aviatorze" Martina Scorsese zagrała legendarną aktorkę Katharine Hepburn). Na tej samej ceremonii co Blanchett, Oscar trafił też w ręce Jamie'ego Foxxa, który w "Ray'u" Taylora Hackforda fenomenalnie wcielił się w słynnego Ray Charlesa.
Szczególnie udane dla gwiazd grających postacie autentyczne były lata 2006-07. Oscary za pierwszoplanowe role odebrali wówczas Phillip Seymour Hoffman (Truman Capote), Reese Witherspoon (June Carter), Forest Whitaker (Idi Amin) i Helen Mirren (Elżbieta II).
Później Akademia nagradzała już tylko jednego aktora grającego autentyczną postać rocznie. W 2008 roku Marion Cotillard za kreację francuskiej piosenkarki Edith Piaf, rok później Seana Penna za rolę Harveya Milka, polityka walczącego o prawa gejów, a w 2010 roku Sandrę Bullock, która w filmie "Wielki Mike. The Blind Side" wcieliła się w Leigh Anne Tuohy, projektantkę wnętrz, która adoptowała czarnoskórego nastolatka.
Prawdziwe święto aktorzy niemal lepsi od oryginału, świętowali jednak przed rokiem. Wówczas zgarnęli aż trzy z czterech statuetek i 8 z 20 nominacji. Oscary trafiły w ręce Colina Firtha za rolę jąkającego się króla Jerzego VI, Christiana Bale'a, który w filmie "Fighter" wcielił się w boksera Dicky'ego Eklunda i Melissy Leo, grającej w produkcji Davida O. Russella filmową matkę Bale'a - Alice Eklund Ward.
Oprócz nich nominowani byli także: Jesse Eisenberg (Mark Zuckerberg - "The Social Network"), James Franco (Aron Ralston - "127 godzin"), Geoffrey Rush (Lionel Logue - "Jak zostać królem"), Helena Bonham Carter (Królowa Elżbieta - "Jak zostać królem") i Amy Adams (Charlene Fleming - "Fighter").
Tegoroczny przykład Williams i Branagha pokazuje, że aktorzy szczególnie bardzo lubią wcielać się w kolegów po fachu, ewentualnie znanych muzyków. Za te role bywają zazwyczaj wyróżniani Oscarami lub chociaż nominacjami do nich (ew. Złotych Globów), czego dowodzą wspomniani Jamie Foxx (Ray Charles), Cate Blanchett (Katharine Hepburn), Reese Witherspoon (June Carter) czy Marion Cotillard (Edith Piaf), ale też m.in. Martin Landau (Bela Lugosi), Angela Bassett (Tina Turner), Robert Downey Jr. (Charlie Chaplin), Geoffrey Rush (Peter Sellers) czy Leonardo DiCaprio (Howard Hughes).
Już niebawem dołączy do nich m.in. Amanda Seyfried, która wcieli się w gwiazdę filmów porno Lindę Lovelace, znaną m.in. z szokującego swego czasu "Głębokiego gardła". O Oscara starał się będzie też pewnie w przyszłym roku Daniel Day-Lewis, który zagra Abrahama Lincolna w biograficznym filmie w reżyserii Stevena Spieberga.
Niezależnie od tego jednak, czy wcielenie się w autentyczną postać jest cennym doświadczeniem aktorskim czy też najszybszą drogą po statuetkę, przedstawiającą rycerza opierającego się na dwuręcznym mieczu, stojącego na rolce filmu, ważne że podjęcie się jej wymaga sporej odporności na krytykę. Czyż porównywanie z oryginałem i krytykowanie za niezgodności z nim nie jest tym, co uwielbia każdy z nas.
Ben Kingsley w roli Georgesa Méliesa był za słaby nawet na nominację?
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!