"Joy" [recenzja]: Matka wynalazku

Jennifer Lawrence w filmie "Joy" /materiały dystrybutora

Widać to praktycznie w każdej scenie. Na koszuli Joy Mangano zawsze jest jakaś plama. Joy jest w "niedoczasie". Dźwiga na swoich barkach dosłownie kilka pokoleń rodziny - po rozwodach, załamaniach psychicznych i po prostu z obowiązku. Jako nastolatka zrezygnowała ze studiów w Bostonie, żeby pomóc rodzicom w trakcie rozwodu. Potem wynalazła "super" obrożę dla psa, ale nikt nie miał czasu, żeby to opatentować. I tak codzienność stała się totalnie nieznośna i ponad jej siły.

Najnowszy film Davida O. Russella jest właśnie o ciernistej i krętej ścieżce życiowej pewnej kobiety o imieniu Joy. Nic nie przychodzi jej łatwo i nikt jej niczego nie ułatwia. Jak przystało na prawdziwą "fighterkę", dziewczyna walczy do ostatniej kropli krwi. 

Przełomem w życiu Joy (Jennifer Lawrence) ma być cudowny mop - wynalazek przyszłości. Na początku lat 90., w erze boomu na zakupy telewizyjne chodzi o to, żeby ten niepozorny produkt stał się hitem. Młoda kobieta z amerykańskich przedmieść, która ledwo wiąże koniec z końcem, nagle dostaje olśnienia - wymyśla "inteligentną szmatę" do podłogi i błaga swoją rodzinę o pomoc. Ojciec (Robert de Niro) ma przekonać swoją nową miłość (Isabella Rossellini), żeby pożyczyła pieniądze na rozkręcenie interesu. Siostra ma się po prostu nie wtrącać, matka (Virginia Madsen) - oglądać telewizor i zająć sobą. Joy ufa byłemu mężowi (Edgar Ramirez) i swojej najlepszej przyjaciółce z dzieciństwa (Dascha Polanco). W tym zdziwaczałym towarzystwie - pod auspicjami ukochanej babci, która jest narratorka biografii Joy i z córką na kolanach - Joy zaczyna swój pierwszy biznes. Na końcu mają być fanfary, ale droga do zwycięstwa to prawdziwy koszmar.

Reklama

Po "Poradniku pozytywnego myślenia" i "American Hustle" David O. Russell nadal bawi się w pieczołowite odtwarzanie realiów epoki. Lata 90. to opery mydlane i demon telewizyjnych zakupów. "Joy" zaczyna się od sceny serialowej - pierwsze skojarzenie to "Dynastia" i "Santa Barbara", ale wśród imion bohaterów pojawiają się Danica i Clarinda. Soap opera ustawia narrację tego filmu - historia Joy to wieloletnie, momentami absurdalne, pełne kuriozalnych zwrotów akcji zmagania z żywiołem swoich bliskich i samego biznesu. Matka głównej bohaterki ogląda godzinami Danicę i Clarindę, a reszta rodziny przypatruje się samej Joy i zastanawia się, czy w następnym odcinku uda jej się przetrwać.

Joy to również współczesna Erin Brockovich z filmu Stevena Soderbergha. Każde pokolenie ma swoją Erin. Ta dzisiejsza walczy do upadłego nieskończoną ilość razy i w konsekwencji koncentruje się na sprawianiu przyjemności innym. Ma w sobie coś z kowbojki, co widać m.in. w jednej z finałowych scen filmu, ale potrafi być też elegancką paniusią pijącą z porcelany. Przyszłość bywa nieprzewidywalna. Nowa Erin jest kameleonem - jest w stanie zrobić wszystko, żeby wreszcie osiągnąć spokój. Pytanie, czy jest w tym jakikolwiek potencjał emancypacyjny?

"Joy" w pewnym momencie nuży i usypia, podobnie jak klasyczna telenowela. Trudno też oglądać kolejne porażki - jest ich pewnie za dużo. Kiedy główna bohaterka ląduje w machinie telewizyjnych zakupów, a u jej boku stoi cudotwórca tej branży, czyli Neil Walker (Bradley Cooper), film dostaje drugie życie. Estetyka pierwszej połowy lat 90. na szklanym ekranie to perwersyjna przyjemność dosłownie dla wszystkich. To narracyjne pęknięcie razi większość krytyków filmu. Podobnie zresztą jak wątek cukierkowatego bohaterstwa głównej bohaterki. Telenowela to gatunek piekielnie trudny i jednocześnie uzależniający jak najgorszy narkotyk. Na zachwyca, po czasie nuży, w końcu staje się codziennością. Taka jest historia Joy - kobiety, która wynalazła mopa, ale w jej życiu nie zdarzył się cud.

7/10

"Joy", reż. David O. Russell, USA 2015, dystrybutor; Imperial-Cinepix, premiera kinowa: 8 stycznia 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Joy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy