Reklama

"Grand Budapest Hotel" [recenzja]: Anderson touch

Wes Anderson geniuszem jest. Stop. "Grand Budapest Hotel" jest tego jedynie kolejnym potwierdzeniem. Stop. Wizyta w kinie obowiązkowa. Stop. Koniec. Kropka.

W pięknej, złotej erze Hollywood lat 20., 30. i 40. żył i tworzył geniusz, imigrant z Niemiec (zarówno geniuszy, jak i imigrantów z Europy w fabryce snów wtedy nie brakowało), który z krawiectwa przerzucił się na reżyserię, z korzyścią zarówno dla potencjalnych klientów, jak i widzów w kinie. Zwał się Ernst Lubitsch. Z czasem osiągnął status marki, a jego filmy zawierać miały ów wszystko znaczący "the Lubitsch touch" (dotyk Lubitscha).

Wielu próbowało odnaleźć właściwą definicję tego enigmatycznego terminu ukutego ponoć przez specjalistów od promocji. Billy Wilder, w którego biurze wisiał napis "Jak zrobiłby to Lubitsch?", stwierdził, że "Lubitsch touch" to eleganckie określenie na Superżart. Śmiejemy się z jednego dowcipu i nagle okazuje się, że to nie koniec, że jest jeszcze wykwintniejsza wisienka na tym filmowym torcie, której się zupełnie nie spodziewaliśmy. Z kolei Richard Christiansen, z właściwą dla większości z nas, krytyków filmowych tendencją do delektowania się żonglowaniem wyrazami, zaproponował od razu całą listę przymiotników: wyrafinowane, stylowe, subtelne, inteligentne, dowcipne, urocze, eleganckie, słodkie, nonszalanckie, z delikatnie zasugerowanym erotyzmem...

Reklama

To wszystko zawierały kolejne filmy Lubitscha. Zawierają także kolejne produkcje Wesa Andersona, a kwintesencją jest z pewnością "Grand Budapest Hotel". Nie jest zresztą tajemnicą, że Lubitsch, obok m.in. Alfreda Hitchcocka, jest mistrzem twórcy "Kochanków z księżyca". Ze swoją miłością do tradycji retro i klasycznego kina oraz z wypracowywanym niepowtarzalnym stylem Anderson też stał się osobną marką, a jego filmy nośnikiem "the Anderson touch".

Jego najnowszy film jest do pewnego stopnia oddaniem hołdu mistrzowi, ale w sposób niezwykle wysublimowany. Umieszczona w przededniu II wojny światowej gdzieś w Europie Wschodniej (Republika Zubrowki) akcja zawiera nawiązania do filmów Lubitscha, jak choćby do "Ninoczki" z Gretą Garbo. Spektrum odwołań jest jednak o wiele szersze - czasowo i kulturowo.

Scenariusz zainspirowany został twórczością Stefana Zweiga, pisarza żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Dzięki niemu "Grand Budapest Hotel" zyskał kilku narratorów i charakterystyczną szkatułkową budowę, w której spod pomnika w parku trafiamy w latach 80. do domu pisarza rozpoczynającego swoje wspomnienia. Tak cofamy się dalej do lat 60. i zaniedbanego Grand Budapest Hotel, gdzie Pan Moustafa zaczyna swoją opowieść, która cofa nas z kolei do lat 30. i historii słynnego konsjerża Gustave'a H. (doskonały Ralph Fiennes). Ten uwikłany zostaje w kradzież drogocennego obrazu i zbrodnię dokonaną na jego wiekowej kochance (Tilda Swinton) przez jej syna, Dimitrija (cudownie wampiryczno-mroczno-egzystencjalny Adrien Brody). Na pomoc przybędzie mu młody "lobby boy", Zero Moustafa i jego ukochana cukierniczka, Agatha.

Anderson operuje różnymi stylami, kolorystyką, formatami obrazu oraz tempem dla każdej narracji rozgrywającej się w innym czasie. Różowo-czerwone art deco przeplata się z żółtymi latami 60. oraz pomarańczowo-brązowymi latami 80. "Grand Budapest Hotel" to kolejny przykład, jakim mistrzem inscenizacji jest Anderson. Precyzyjna scenografia to zabawa każdym drobnym elementem i detalami, które niekiedy okazują się wbrew pozorom istotne (o roli słodkości z cukierni Mendl można byłoby napisać osobny artykuł). To film do wielokrotnego oglądania i zabawy w wyłapywanie gier słownych (stacja benzynowa Fuelitz) i odwołań (trzy siostry Dimtrija jak mitologiczne Mojry).

Anderson lubi powracać do tych samych aktorów, a oni lubią wracać do niego. Jak jeszcze kilku innych twórców potrafi doskonale wykorzystać siłę zgranej ekipy, a w "Grand Budapest Hotel" to już nie tyle zespół, co orkiestra symfoniczna złożona z aktorskiego creme de la creme! Wygrywa ona z niezwykłą gracją i w zawrotnym tempie tony screwball comedy. To pełna pozytywnej energii, absurdalnego humoru i wyrafinowanych gagów historia z bohaterami w nieustannym ruchu - mieszanka uzależniająca jak słodkie cuda z cukierni Mendl. Już na napisach końcowych chce się więcej, a jak na razie nie doszło jeszcze do przypadków przedawkowania.

9/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Grand Budapest Hotel", reż. Wes Anderson, USA 2014, dystrybutor: Imperial - Cinepix, premiera kinowa: 28 marca 2014 roku.

--------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wes Anderson | Grand | Grand Budapest Hotel
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy