Reklama

"Django": Dobry, zły i... czarny

Quentin Tarantino, mistrz trawestacji gatunków filmowych, tym razem wziął na warsztat spaghetti western. Jego "Django" to z jednej strony film o zemście, z drugiej opowieść o rasistowskiej przeszłości Ameryki, w której niewolnictwo odgrywało istotną rolę.

To niezmiernie ciekawe, że o najważniejsze tegoroczne Oscary walczą dwie produkcje dokonujące rozrachunku z jednym z najbardziej traumatycznych fragmentów historii USA. O ile jednak w rozgrywającym się w 1865 roku "Lincolnie" Stevena Spielberga na plan pierwszy wysuwa się tytułowy amerykański prezydent i jego walka o przeforsowanie znoszącej niewolnictwo 13. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, o tyle w "Django", rozpoczynającym się w 1859 roku (czyli dwa lata przed wojną secesyjną), głównym bohaterem jest - również tytułowy - były niewolnik, który przy drobnej pomocy z zewnątrz uczy się, jak to jest być wolnym człowiekiem.

Reklama

Oczywiście znając dotychczasową twórczość obu reżyserów, można było w ciemno założyć, że w zupełnie odmienny sposób zaprezentują oni wydarzenia, które na zawsze zmieniły Amerykę. Zakorzeniona w faktach, patetyczna opowieść Spielberga, skrupulatnie przywołująca kolejne zdarzenia z kronik i podkreślająca rolę jednostki w zmienieniu sposobu myślenia całego narodu, może być wyświetlana na lekcjach historii wszystkich krajów świata - i głównie do tego się zresztą nadaje, ze względu na telewizyjną manierę, w jakiej została zrealizowana. Na przeciwnym biegunie mamy przezabawną, zrobioną z dystansem, nawiązującą do klasycznych europejskich spaghetti westernów, choć przytaczającą na wskroś amerykańską, rozgrywającą się na Dzikim Zachodzie, fikcyjną opowieść Tarantino, w której bohaterowie mają o wiele bardziej przyziemne motywacje: pieniądze, miłość i zemstę.

Zwłaszcza te dwie ostatnie napędzają czarnoskórego Django (Jamie Foxx), który na skutek brutalnego traktowania przez dotychczasowych właścicieli, pewnego dnia staje twarzą w twarz z pochodzącym z Niemiec "łowcą głów", byłym dentystą, dr Kingiem Schultzem (Christoph Waltz). Pomaga przedstawicielowi prawa w wykonaniu jednego ze zleceń (i przy okazji mści się za doznane krzywdy), a następnie pod jego skrzydłami uczy się fachu, łapiąc kolejnych łotrów. Jego działania napędza jednak przede wszystkim chęć odzyskania nielegalnie poślubionej żony, Broomhildy (Kerry Washington), która obecnie jest własnością bezwzględnego plantatora, Calvina Candie (Leonardo DiCaprio). Tym razem to niegdysiejszy stomatolog zaoferuje swą pomoc wyzwolonemu przez siebie niewolnikowi w tym niebezpiecznym zadaniu.

W międzyczasie Shultza i Django połączy prawdziwa męska przyjaźń, która w połączeniu z uczuciem czarnoskórego rewolwerowca do Broomhildy składa się na swego rodzaju novum w filmach Tarantino. Dotąd prezentowane przez amerykańskiego twórcę relacje międzyludzkie przede wszystkich bawiły (pod tym względem nic się zresztą nie zmieniło), tym razem jednak autentycznie też wzruszają. Wpływa na to między innymi umieszczenie miłosnego wątku w kontekście starodawnej niemieckiej legendy o (właśnie) Broomhildzie, porwanej przez smoka i uwięzionej we wnętrzu potężnej góry otoczonej pierścieniem z ognia, i Zygfrydzie, który ją uratował (jedną z wersji mitycznej opowieści Fritz Lang zaprezentował w swoich "Nibelungach" z 1924 roku).

Takich kulturowo-filmowych nawiązań, jak to zazwyczaj u Tarantino jest cała masa, a jedna z najciekawszych to z pewnością postać samego Shultza, umieszczona w jawnej opozycji do poprzedniej roli Waltza u twórcy "Pulp Fiction", czyli postaci pułkownika Hansa Landy z "Bękartów wojny". Tam był bezwzględnym egzekutorem nazistowskich przekonań, tu jest propagatorem równouprawnienia wszystkich ras, którego wpływ na głównego bohatera rozpoczyna się od umożliwienia mu podejmowania samodzielnych decyzji. Nawet wówczas, gdy ten jako swoje pierwsze ubranie wybiera niebieski kostium z białym żabotem.

Komicznych sytuacji dotyczących nie tylko ubioru bohaterów jest zresztą w "Django" cała masa (moja ulubiona to ta, gdy członkowie Ku Klux Klanu pomstują na wycięte przez żonę jednego z nich kaptury), podobnie jak krwistych, niesłychanie zabawnych dialogów lub - tak jak w przypadku Schultza czy też grającego Stephena, nienawidzącego swoich pobratymców czarnoskórego sługę Candiego, Samuela L. Jacksona - monologów. Ten ostatni kradnie zresztą drugą połowę filmu DiCaprio, tak samo niecnie jak Waltz uczynił to w stosunku do Foxxa. Specjalnie się nie zdziwię, gdy austriacki aktor niebawem ponownie otrzyma Oscara za kolejną kreację u Tarantino.

Zaskoczenia nie będzie również, gdy ten ostatni zostanie wyczytany jako triumfator kategorii: najlepszy scenariusz oryginalny. Trzeba przyznać, że z prostej opowieści uczynił on prawdziwy majstersztyk, choć jednocześnie dodać, że przeciągnięte zakończenie (dwa zakończenia?) było mimo wszystko zbędne. Zbędne nie były za to z pewnością pełne hektolitrów tryskającej zewsząd krwi sceny strzelanin, miszmasz wszystkich możliwych gatunków na ścieżce dźwiękowej (kto by pomyślał, że rap tak bardzo będzie pasował do westernu!) czy też powierzenie epizodycznych, choć zapadających w pamięć ról aktorskim gwiazdom (Donowi Johnsonowi, Franco Nero, Jonah Hillowi czy... sobie samemu). Dzięki tym wszystkim elementom "Django" to kolejny dowód na to, że choć w kinie wszystko już było, to geniusz Tarantino pozwala odnaleźć w dobrze znanych elementach zupełnie nową jakość.

8/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Django" ("Django Unchained"), reż. Quentin Tarantino, USA 2012, dystrybutor: UIP, premiera kinowa 18 stycznia 2013 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: django
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy