Reklama

"Boska Florence" [recenzja]: Bez ekstrawagancji

Ten rok należy do pani Jenkins. Najpierw "Niesamowita Marguerite" w reżyserii Xaviera Giannoliego, teraz "Boska Florence" okiem Stephena Frearsa. "Najgorsza śpiewaczka świata", która jest jedną z najczęściej słuchanych wokalistek operowych, święci pośmiertne triumfy. Film bardzo późno przypomniał sobie o tej nietuzinkowej postaci, bowiem jej biografia, w przeróżnych wersjach, już od lat gości na scenach Broadwayu i West Endu.

Ten rok należy do pani Jenkins. Najpierw "Niesamowita Marguerite" w reżyserii Xaviera Giannoliego, teraz "Boska Florence" okiem Stephena Frearsa. "Najgorsza śpiewaczka świata", która jest jedną z najczęściej słuchanych wokalistek operowych, święci pośmiertne triumfy. Film bardzo późno przypomniał sobie o tej nietuzinkowej postaci, bowiem jej biografia, w przeróżnych wersjach, już od lat gości na scenach Broadwayu i West Endu.
Meryl Streep jako Florence Foster Jenkins /materiały dystrybutora

W filmie Frearsa Jenkins ma twarz Meryl Streep i to jest strzał w dziesiątkę. Niestety - poza tym dość przewidywalnym, choć genialnym wyborem castingowym, reszta wypada blado.

Reżyser nieudanej biografii Lance'a Armstronga ("Strategia mistrza") postanowił, że punktem wyjścia w tym filmowym spotkaniu z życiorysem Jenkins będzie rok 1944. Florence nadal utrzymuje założony przez siebie Klub Verdiego. Występuje tam dla zamkniętej publiczności. Jej konferansjerem, menadżerem i mężem jest ekscentryczny St. Clair Bayfield (Hugh Grant). Marzenia śpiewaczki sięgają jednak dalej: Florence chciałaby zaśpiewać w największych salach operowych na świecie. Po raz kolejny postanawia więc wrócić do nauki śpiewania, poszukuje młodego pianisty. Szczęściarzem, który zacznie zarabiać u pani Jenkins, będzie niepozorny Cosmé McMoon (Simon Helberg).

Reklama

Dzięki nowej postaci poznajemy sekrety tego specyficznego układu. Okazuje się, że relacja małżeńska to "biały związek". Bayfield sypia bowiem w mieszkaniu innej kobiety, z którą spędza praktycznie tylko noce.

Marzenia o byciu śpiewaczką operową po jakimś czasie przestają być tylko i wyłącznie kaprysem bogatej pańci z gigantycznym spadkiem. Gdzieś w tle kryje się cierpienie i świadomość tego, że w każdej chwili można odejść z tego świata. Może Florence Jenkins nie śpiewa dobrze, ale na pewno śpiewa i to staje się najważniejsze.

Film Frearsa ma być elegancką laurką dla bardzo manierystycznej bohaterki, która koniec końców całe życie toczyła walkę, żeby przetrwać. Jej siła polegała na twardym charakterze i przekonaniu, że naprawdę może zrealizować swoje marzenia. Przy okazji, dzięki gigantycznemu majątkowi, wspierała wielu artystów i instytucje. Dla niektórych - kupowała sobie poklask ekspertów, dla innych - utrzymywała kulturę. Jednym z ciekawszych wątków jest motyw kreowania świata dla Florence. Bayfield robi wszystko, żeby Flo dostawała dobre recenzje, oklaski i pochwały. Jest w stanie przekupić każdego i zniszczyć wszystkich, którzy jej zagrożą. To jego życiowy cel.

Florence z twarzą Meryl Streep uwodzi. Niestety jej historia pod ręką Frearsa to raczej mocno naciągany melodramacik w kostiumie z epoki, który jest potwornie sztuczny. Na domiar złego nie ma w nim krzty ekstrawagancji, co w przypadku Flo jest wręcz wymagane. "Boska Florence" to średnio odrobiona lekcja z klasycznej filmowej biografii, w której "najgorszą operową śpiewaczkę" potraktowano po macoszemu. Nie ma w niej nic wyjątkowego, oprócz koszmarnego głosu. W postaci Florence chodziło jednak o coś zupełnie innego.

4/10

"Boska Florence" [Florence Foster Jenkins], reż. Stephen Frears, Wielka Brytania, USA 2016, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 19 sierpnia 2016

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Boska Florence
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy