"Big Short" to kompensacyjna komedia o przyczynach kryzysu ekonomicznego z 2008 roku. I jednocześnie o ludzkiej głupocie. Diabelsko sprytna.
Najpierw twórcy bezceremonialnie oznajmiają nam, że na temat minionego kryzysu nie wiemy nic. Potem rzucają kilka trudnych pojęć, które faktycznie niewielu z nas cokolwiek powiedzą. Gdy już damy wiarę zapewnieniom o własnej niewiedzy, nagle zmienia się układ. Aktorzy szczerzą się do kamery i jak dziecku tłumaczą nam poszczególne terminy i procesy. I kiedy już nam się wydaje, że dzięki ekipie "Big Short" mamy kryzys w małym paluszku, przychodzi refleksja, z której konstatujemy, że przecież nadal nie wiemy nic.
Dzięki temu filmowi czujemy się mądrzejsi od innych, by przekonać się, że daliśmy się zrobić w balona, tak samo jak ofiary kryzysu. Znów nie doczytaliśmy tego, co napisane było drobnym druczkiem.
Na tym polega przewrotność tego piekielnie inteligentnego filmu, objawiająca się także w innych kwestiach. Jak choćby empatyczności w stosunku do bohaterów i moralnej oceny ich poczynań. Głównymi postaciami jest grupka mężczyzn (cóż, amerykańska giełda to wciąż męski świat), którzy dzięki wiedzy, dostępowi do tajnych informacji, bądź przez przypadek przewidzieli nadchodzące załamanie ekonomii. Jednak zamiast bić na alarm i bawić się w superbohaterów, postanawiają na nieuniknionym zyskać coś dla siebie, ba! planują zbić fortunę.
Bohaterów trudno za ich decyzję potępić, wszak pieniądze, które chcą ugrać, odbiorą wrednym bankom, a nie tym, którzy lada moment stracą wszystko. Choć dobrze wiemy, że banki wzbogaciły się kosztem ubogich - przejmowanie pieniędzy tych pierwszych jest tylko kolejnym kręgiem wyzysku drugich - nie przestajemy kibicować łasym na kasę maklerom. W pewnym sensie sami jesteśmy więc niemoralni, a przy okazji podlegli. Robimy przecież dokładnie to, czego oczekują od nas reżyser i scenarzyści.
Twórcy osiągają sukces częściowo dzięki świetnie napisanym postaciom, w które wcieliły się gwiazdy Hollywoodu - od Christiana Bale’a, przez Brada Pitta, aż po Ryana Goslinga. To jednak za mało. Prawdziwym powodem dopingowania ferajny jest raczej nieustająca potrzeba odreagowania kryzysu, zemsta za niego, której szukać możemy już jedynie w kinie. Bezradność wobec niesprawiedliwości, za jaką społeczeństwa świata uznały rozgrzeszenie banków i bankowców, państwowe dofinansowania tych pierwszych i zwolnienie z odpowiedzialności karnej tych drugich, szuka swojej kanalizacji.
Adam McKay z wyczuciem i świadomością zaspakaja tę potrzebę. Trafił w lukę pomiędzy spuszczonym ze smyczy "Wilkiem z Wall Street" Martina Scorsesego, który pokazał, że z kryzysu możemy się już śmiać, i śmiertelnie poważnymi dramatami w rodzaju "Chciwości" J.C. Chandora, w których bankier był najczarniejszym z czarnych charakterów, a wydarzenia w przyprawiały o furię. "Big Short" lawiruje gdzieś pośrodku, z jednej strony bawiąc do łez, z drugiej - ściskając za gardło, kiedy uświadamiamy sobie, że powstał w oparciu o fakty. Ta świadomość jednocześnie śmieszy i przeraża. Śmiech przez łzy.
7,5/10
"Big Short", reż. Adam McKa, USA 2015, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 1 stycznia 2016 roku.