Reklama

"Ave, Cezar!" [recenzja]: Złota era Hollywood, ale nie Coenów

Wyścigi rydwanów to dziś przebrzmiała rozrywka. Nowy film Coenów pędzi właśnie niczym starożytny rydwan: z klasą i spektakularnie. Nic dziwnego, skoro bracia zaprzęgli doń swoich ulubionych aktorów (George’a Clooneya czy Frances McDormand, prywatnie żona Joela). Sami udowodnili już nie raz, że są sprawnymi woźnicami.

Wyścigi rydwanów to dziś przebrzmiała rozrywka. Nowy film Coenów pędzi właśnie niczym starożytny rydwan: z klasą i spektakularnie. Nic dziwnego, skoro bracia zaprzęgli doń swoich ulubionych aktorów (George’a Clooneya czy Frances McDormand, prywatnie żona Joela). Sami udowodnili już nie raz, że są sprawnymi woźnicami.
Kadr z filmu "Ave, Cazar!" /materiały prasowe

Film trafia do kin w okolicach walentynek. I słusznie, bo to wyznanie miłości X muzie. Coeonowie przenoszą nas do złotej ery Hollywood, kiedy kwitło kino masowe. W sąsiadujących ze sobą studiach, jak w fabryce (to w końcu Fabryka Snów), powstają kolejne filmy biblijne, musicale i westerny. Produkcje może niezbyt wysokich lotów, ale zapewniające godziwą rozrywkę. A kto rozrywki w kinie nie lubi, niech pierwszy rzuci kamieniem i na "Ave, Cezar" do kina nie idzie.

Reżyserzy przyglądają się machinie produkcji z przekąsem i nostalgią. Zwariowany scenariusz (w skrócie: główny bohater czołowej produkcji zostaje porwany przez komunistów) dostarcza pretekstów dla kawalkady żartów. Przerysowane postacie (Tilda Swinton w podwójnej roli dziennikarki kolumny plotkarskiej i jej siostry, Frances McDormand jako odpalająca peta od peta montażystka) służą komizmowi.

Reklama

Twórcy oddają też cześć tym, których na ekranie nie oglądamy, a których wkład w powstawanie filmów jest nie do przecenienia. To równie charakterne i ekscentryczne osobowości jak aktorskie gwiazdy. Jest też komiczna refleksja: czy gdyby Channing Tatum przyszedł na świat na początku XX wieku, nie byłoby fenomenu Freda Asteire’a? To prawdopodobne. Aktor bezbłędnie odnajduje się w roli czołowej gwiazdy musicalu. Zręcznie łączy taniec nowoczesny rodem ze "Step Up" z tańcem z klasycznych filmów w tym gatunku. Nie stawia ani jednego fałszywego kroku. Film też, co nie zmienia faktu, że zaskakująco niewiele różni go od produkcji, o których opowiada.

Przyjemność płynąca z projekcji kończy się wraz z napisami. To komedia jednorazowa. Nie ma w niej one-linerów do cytowania, nie wzbudza tez głębszych refleksji.

Niby dotyka ciekawych tematów - postępującej tabloidyzacji mediów, fałszowania rzeczywistości przez producentów, trudów pracy z nieutalentowanymi, ale ładnymi aktorami czy klauzuli moralności, która ich wtedy obowiązywała - ale wstrzymuje się od komentarza. Nie wskazuje na słabe ani mocne ogniwa, bo nie ma w nim dobrych ani złych bohaterów. Każdy ma coś za uszami, z drugiej strony - każdy robi, co może, by spełnił się wspólny sen. Czyli aby powstał film, który jest przecież zbiorowym marzeniem. To taka pocztówka z wnętrza Fabryki Snów. Ładna i wystylizowana, z dobrym tekstem. Ale jednak po przeczytaniu nie trafi na ścianę, tylko do pudełka z podobnymi zapomnianymi pocztówkami. "Ave, Cezar" czeka los filmów, których powstawanie rejestruje: za kilka lat nikt nie będzie o nim pamiętał.

6/10

"Ave, Cezar!", reż. Joel Coen, Ethan Coen, USA 2016, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 19 lutego 2016 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ave Cezar!
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy