Reklama

Smutek swingującego Londynu

"Unmade Beds" Alexisa dos Santosa to dotychczas najlepszy film, pokazywany w konkursie krakowskiego OFF Plus Camera. Świetnie zrealizowana, błyskotliwie opowiedziana i efektownie sfotografowana opowieść o grupie londyńskich squatersów przywodzi na myśl kultowe "Orbitowanie bez cukru".

"Czuję się jak nastolatek" - mówi do jednej z bohaterek "Unmade Beds", Belgijki Very, romansujący z nią chłopak. Nastoletni duch niezobowiązującej zabawy, erotycznych eksperymentów i alkoholowych maratonów przesiąka "Unmade Beds". Film południowoamerykańskiego reżysera Alexisa dos Sanotsa jest jednak poważniejszy, niż jego bezpretensjonalna, luzacka tematyka. W niepozbawiony smaku sposób pokazuje bowiem życiowe zagubienie współczesnej młodzieży.

Głównym bohaterem "Unmade Beds" jest Axl - 20-latek z Madrytu, który przyjeżdża do stolicy Anglii w poszukaniu własnego ojca. Chłopak ma słabą głowę - rzadko zdarza mu się pamiętać, z kim balował poprzedniego dnia. Jednak gdy pewnego razu budzi się na podłodze w dużym mieszkaniu, zamieszkiwanym przez sporą grupę osób, czuje, że zostanie tu na dłużej.

Reklama

Drugą bohaterką filmu jest inna mieszkanka squatu - wspomniana Vera. Dziewczyna dopiero co rozstała się ze swoim chłopakiem, w oswajaniu samotności pomaga jej podręczny Polaroid, którym fotografuje ulotne chwile swojego życia.

Podoba mi się, w jaki sposób reżyser opowiada nam dwie paralelne historie - chłopca, dojrzewającego do tego, by poznać swojego ojca oraz wrażliwej dziewczyny - szukającej idealnej, anonimowej miłości. Ich losy tylko ocierają się o siebie - Vera wyrzuca materac, który przywłaszcza sobie Axl, chłopiec zakłada pozostawioną przez nią na kuchennym krześle marynarkę - sami przechodzą obok swoich historii, nie znają się. Spotkają się dopiero pod koniec filmu, w finale alkoholowej libacji. On po przebudzeniu znajdzie w kieszeni marynarki polaroidowe, pamiątkowe zdjęcie. Ona zacznie tęsknić za prawdziwą, zwyczajną miłością.

Niby nic wielkiego, ale film dos Sanotsa ma w sobie tyle pozytywnej energii, że z pewnością trafi nie tylko do nastolatków. Jeśli dodamy do tego świetną muzykę (wykonywaną na żywo w squatowym klubie), żywe kolorowe zdjęcia (dawno nie widziałem tak melancholijnie kolorowego filmu), oraz smakowicie poprowadzoną narrację - otrzymamy po prostu świetnie zrealizowany film. Rzecz, na którą zazwyczaj przymyka się oko, jeśli chodzi o produkcje niezależne.

I jeszcze jedna sprawa - podobno sprawdzianem reżyserskich możliwości twórcy filmowego jest realizacja sceny erotycznej. W "Unmade Beds" są dwie - jedna lepsza od drugiej. Odważne i liryczne zarazem. Kręcone w pełnym świetle, ale pozostawiające poczucie tajemnicy. Wesołe, ale nie pozbawione smaku niespełnienia. Rozgrywające się na tytułowych "tymczasowych łóżkach"...

Jednym z konkursowych filmów OFF Plus Camery jest też rosyjski "Szultes", zrealizowany przez gruzińskiego dokumentalistę Bakura Bakuradze. Opowieść o byłym biegaczu, 25-letnim Aleksandrze Szultesie, który zajmuje się okradaniem pasażerów moskiewskiego metra, to kino odwołujące się do tradycji takich mistrzów, jak Robert Bresson (patrz: "Kieszonkowiec"). Po seansie "Szultes" ma się ochotę... obejrzeć ten film jeszcze raz.

Wszystko przez oszczędny sposób narracji, który stosuje Bakuradze. Ogląda się ten film niejako "do tyłu" - reżyser przedstawia nam swojego bohatera w wyjątkowo oszczędny sposób, informacje o Szultesie widz musi na własne konto zbierać w trakcie trwania seansu filmu. W efekcie projekcja "Szultes" przypomina trochę układanie puzzli, elementy narracyjnej układanki - tajemnicę choroby Szultesa - musimy odkryć na własne konto. Tylko wtedy dojrzymy w nim kogoś więcej, niż zwykłego kieszonkowca.

Film Bakuradze jest przedstawicielem Bressonowskiej filozofii kina. Nieprofesjonalni aktorzy, spokojna kamera, stonowany montaż, wreszcie - koncentracja na "zwyczajnej codzienności". Żadnych fajerwerków. Już dawno nie widziałem jednak tak prawdziwej moskiewskiej ulicy, z jej ściśniętymi w metrze mieszkańcami, z bazarowymi barami, z podmiejskimi blokowiskami.

W gronie filmów walczących o Krakowską Nagrodę Filmową znalazł się też film Barry'ego Jenkinsa "Medicine for Melancholy". Ileż amerykańskich filmów niezależnych już znamy, które opowiadają o kochankach jednej nocy, którzy zauroczeni swoją nagle odkrytą wyjątkowością, postanawiają spędzić ze sobą kolejne 24 godziny (ale nigdy dłużej!)? Klątwa Richarda Linklatera ("Przed wschodem słońca") ciąży nad amerykańskim offem jak przekleństwo.

"Medicine for Melancholy" jest filmem tak przeraźliwie czarno-białym, jak wyczulenie na kwestie rasowe jego bohatera - młodego, czarnoskórego mieszkańca San Francisco Micaha. Żadnych półtonów, żadnych szarości. Jego jednodniowy romans z poznaną na imprezie Jo, stopniowo przestaje być relacją erotyczną, staje się zaś platformą do wygłoszenia kilku ważnych uwag na temat dyskryminacji społeczności Afroamerykanów (Jo - domyślamy się - ma białego chłopaka). Gdybyż to jeszcze wyreżyserował Spike Lee...

Niestety, od strony realizacyjnej "Medicine for Melancholy" przedstawia się jeszcze gorzej, niż na płaszczyźnie narracyjnej. Odfiltrowany z kolorów czarno-biały obraz kamery cyfrowej miał być chyba odpowiednikiem czarno-białych poglądów głównego bohatera. I braku twórczej inwencji reżysera...

Tomasz Bielenia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Off | opowieść | Plus | Orbitowanie bez cukru | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy