Reklama

ENH: Dla tych, którym zależy na muzyce

Zanim na festiwalu Era Nowe Horyzonty ruszy scena muzyczna w klubie Arsenał, miłośnicy muzyki mają możliwość obejrzenia świetnych filmów w kinie. Jednym z nich jest "Oil City Confidential" Juliana Temple'a o brytyjskiej grupie Dr Feelgood, drugim - kreacyjny dokument "I tak nie zależy nam na muzyce" o tokijskiej scenie noise.

"Oil City Confidential" to domknięcie punkowej trylogii Juliena Temple'a. Autor słynnego "Sex Pistols: Wściekłość i brud" oraz "Joe Strummer - niedokończona historia" tym razem przedstawia nam historię zespołu Dr Feelgood, która przez specjalistów uznawana jest za ojców chrzestnych punk rocka ("to był punk rock przed punk rockiem" - mówi w filmie Temple'a jeden z członków zespołu).

W "Oil City Confidental" znajdziemy wszystkie wymyślone i przetestowane przez brytyjskiego reżysera w poprzednich produkcjach chwyty realizacyjne. Wartką i błyskotliwą narrację wspiera Temple imponującym zestawem archiwalnych materiałów filmowych, ni e tylko tych bezpośrednio dotyczących zespołu. Moim ulubionym zabiegiem reżyserskim jest użycie fragmentów starych brytyjskich kryminałów jako ilustracji do snutych przez członków grupy opowieści. Temple wie jak sprawić, by uniknąć nudnych "gadających głów". Jego film po prostu świetnie się ogląda.

Reklama

Przy okazji reżyser przypomina wielki wkład w historię brytyjskiego rocka tego niedocenianego zespołu (sceniczną charyzmą gitarzysta Wilko Johnson przebijał nawet słynnego Pete'a Townshenda z The Who) oraz kreśli czuły portret Canvey Island - industrialnej podlondyńskiej wyspy, z której wywodzą się wszyscy członkowie Dra Feelgooda.

Fonosfera tokijskiej metropolii

Startujący w konkursie Filmy o Sztuce "I tak nie zależy nam na muzyce" w reżyserii Cedrika Dupire i Gasparda Kuenza to niezwykle oryginalny portret współczesnej tokijskiej sceny noise. Wśród bohaterów tego kreacyjnego dokumentu znalazł się m.in. znany nowohoryzontowej publiczności z występu sprzed kilku lat Otomo Yoshihide. Francuscy reżyserzy nie idą jednak utartym szlakiem dokumentalnych filmów muzycznych: brak w ich filmie gadających głów, nie ma fragmentów koncertów. Wszystkich bohaterów "I tak nie zależy nam na muzyce" (m.in. Sakamoto Hiromichiego, czy Yamakawę Fuyuki) twórcy sadzają wokół okrągłego stołu, rejestrując na czarno-białej taśmie ich muzyczne dyskusje. Przypomina to momentami debatę polityczną, w istocie tokijscy muzycy prowadza na poły polityczną krytykę współczesnego japońskiego społeczeństwa, stawiając swoją muzykę w opozycji do kultury głównego nurtu.

Najciekawsza w "I tak nie zależy nam na muzyce" jest jednak fonosfera współczesnej tokijskiej metropolii. Industrialne dźwięki miasta zintegrowane zostały z muzyczną twórczością bohaterów filmu - dodatkowo muzycy filmowani są w naturalnych, ale ekscentrycznych przestrzeniach - np. Otomo Yoshihide "występuje" na wysypisku śmieci, inny z muzyków zaś sfilmowany zostaje podczas występu w grocie. A jednak po obejrzeniu "I tak nie zależy nam na muzyce", doceniając oryginalność tego filmu, ma się równocześnie wrażenie jego dusznej artystowskości. Zbyt odcięci od rzeczywistości są jej główni bohaterowie, za mało w nich prawdziwych ludzi, za dużo artystycznej kukiełek.

Śmieciowy manifest

"Trash Humpers" Harmony'ego Korine'a to film-manifest. Będzie to również z pewnością jeden z najgoręcej dyskutowanych filmów tego festiwalu. Zrealizowany w technice VHS obraz jest specyficznym kinem drogi. Opowiada o trójce "śmieciarzy" - dziwacznych, sprawiających wrażenie niedorozwiniętych osobników o bardzo starych twarzach, których największą erotyczną stymulacją jest kopulacja ze śmietnikami. Tak zaczyna się "Trash Humpers" a my przez prawie 80 minut jesteśmy świadkami transgresyjnych działań trójki bohaterów: niszczenie telewizorów, przysłuchiwanie się wulgarnym piosenkom przy akompaniamencie rozstrojonej gitary, opowiadanie homofobicznych dowcipów - to tylko niektóre z atrakcji, którymi raczą nas - przy akompaniamencie głupkowatego rechotu - bohaterowie "Trash Humpers".

Korine opowiada o życiowych śmieciach - jeśli szukać jakiegokolwiek odpowiednika na polskim podwórku, będzie nim "penerska" twórczość animatora Wojciecha Bąkowskiego. U niego forma także w organiczny sposób wynika z treści filmu. Dzieło Korina wygląda jakby zostało wyrzucone na śmietnik, zanim ktoś odnalazł je na wysypisku i pokazał na festiwalu filmowym. Interesujące, lecz przy okazji równie drażniące wykorzystanie technologii VHS w dobie dominacji HD.

Kłopoty z Godardem

Podstawowym problemem podczas seansu "Film socjalizm" były trudności komunikacyjne. Bohaterowie filmu Godarda rozmawiają w kilku językach - najczęściej po francusku, ale też niemiecku, rosyjsku, czy angielsku. Ekranowym dialogom towarzyszą napisy w języku angielskim - nie są to jednak tłumaczenia wypowiedzi bohaterów, ale autorski komentarz, rodzaj poetyckiego ujęcia najważniejszych problemów. Metapoziom. Polskie tłumaczenie bazowało na angielskich napisach, w efekcie polski widz w ogóle nie wie o czym rozmawiają bohaterowie filmu.

Zadania nie ułatwił wcale reżyser - sklejając swój film z fabularnych strzępów (np. Patti Smith śpiewająca piosenkę w kajucie statku - rzecz rozgrywa się na statku podczas drugiego rejsu - zdąży zaintonować trzy wyrazy, zanim Godard nie przeskoczy do innego ujęcia). Dodatkowo francuski twórca manipuluje z płynności obrazu i dźwięku, raz po raz wyciszając ścieżkę dźwiękową albo stosując efekt "slow motion". Sprawia to wszystko wrażenie patetycznego wykładu na temat? No właśnie, o czym chciał w "Film socjalizmie" opowiedzieć Godard, pozostanie jego słodką tajemnicą.

Może gdyby Godard użył tej samej strategii co w przypadku "Ratuj się kto może (życie)", kiedy premierę filmu poprzedził zrealizowany w technice wideo "Scenariusz do 'Ratuj się kto może (życie)'", wtedy z kompetentnym komentarzem reżyserskim dotarlibyśmy do sedna tego, co chciał nam w "Film socjalizmie" powiedzieć. Z drugiej strony warto przypomnieć wypowiedź Fritza Langa z pokazywanego na festiwalu filmu "Dinozaur i dzieciak", będącym rejestracją jego rozmów z Godardem. W pewnym momencie twórca "M - morderca" w wyjątkowo delikatny sposób daje Godardowi do zrozumienia, w którym momencie różnią się fundamentalnie jako reżyserzy. "Według mnie za reżysera powinny mówić filmy. Jeśli musi on tłumaczyć się ze swoich obrazów, to nie jest reżyserem".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: bohaterowie | city | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy