ENH: Aż po horyzontu kres
- Leciałem tu 21 godzin i może wydawać się, że mój film też trwa 21 godzin - ostrzegał przed pokazem swego filmu "Refreny powracają jak rewolucje w piosence" filipiński twórca John Torres. Na szczęście w samolocie "kino" zawsze istnieje możliwość ewakuacji.
- Proszę o cierpliwość - Torres dodał przed rozpoczęciem projekcji. Zaczynają mnie już irytować te reżyserskie asekuracje, tłumaczenia że film, który za chwilę zobaczymy jest filmem, którego seans wymaga od widza niezwykłej wyrozumiałości - tylko wtedy zrozumiemy, o co tak naprawdę chodziło autorowi. To nie pierwszy przypadek na tegorocznym festiwalu, kiedy twórca w podobny sposób "żartuje" sobie ze sceny przed projekcją. A ja bym wolał, żeby działało to tak: jeśli wychodzisz z mojego filmu, to znaczy, że film jest słaby, a nie, że widz głupi.
Podczas projekcji filmu "Refreny powracają jak rewolucje w piosence" sala pustoszała w niespotykanym jeszcze w tym roku tempie. Kiedy nie mogąc usnąć, wychodziłem z filmu po ponad godzinie projekcji, wydało mi się, że wszedłem do jednej, a opuszczam kompletnie inną salę. Zastanawiam się czy to najgorszy z konkursowych tytułów w całej historii festiwalu Era Nowe Horyzonty. Problem z nowohoryzontowymi filmami polega jednak na tym, że ciężko znaleźć obiektywne kryteria ich ocen. W końcu odkrywamy nowe horyzonty. Gdyby udało się jednak przy okazji nie stracić z oczu linii horyzontu...
"Refreny..." są opowieścią o filipińskiej wyspie Panay. Reżyser podgląda mieszkańców przy codziennych czynnościach, rejestruje ich rozmowy (przyznał jednak przed projekcją, że - nie znając tamtejszego dialektu - bardziej pociągała go "melodia języka", niż znaczenie). Słownym komentarzem do serii następujących po sobie obrazów są czytane fragmenty wierszy, zapisków i notatek reżysera oraz pojawiające się co jakiś czas plansze, osadzające opowieść o filipińskiej wyspie w mitologicznym i historycznym kontekście. Podstawowym problemem przy odbiorze filmu Torresa jest jednak zamglony obraz, na którym literalnie mało co widać (reżyser przywiózł film na nośniku DVD, płyta co jakiś czas "zacinała się"). Oby takie refreny więcej się już nie powtarzały...
W środę zaprezentowany został też kolejny konkursowy film "Shit Year" w główną rolą Ellen Barkin. Nie wiem czy w związku z tegoroczną inauguracją kolejnej Gutkowej imprezy - American Film Festival - obraz w reżyserii Cama Archera nie jest ostatnią amerykańską propozycją w konkursie Nowe Horyzonty (produkcje made in USA trzymane będą teraz pewnie na październikowy festiwal), ale "Shit Year" udowadnia, że amerykańskie kino niezależne ma się nieźle.
Film Archera to aktorski popis Ellen Barkin, która wciela się w postać odchodzącej na emeryturę i oddalającej się od ludzi gwiazdy filmowej Coleen West. Odległa wariacja na temat "Bulwaru zachodzącego słońca". W retrospekcjach Coleen wspomina jeszcze swój niedawny romans z młodym aktorem, z którym występowała wspólnie w sztuce teatralnej a reżyser przyprawia to wszystko surrealistycznymi wizjami sennymi bohaterki. Najsilniejszą stroną "Shit Year" jest jednak kreacja Barkin. W rzeczywistości aktorka odgrywa postać samej siebie, co dodatkowo wzmaga ekranowe poczucie autentyzmu. Kiedy opowiada odwiedzającemu ją na odludziu bratu o tym jak aktorstwo zrujnowało jej życie osobiste, czujemy że może to być cos więcej, niż tylko kino.
Nastrojowy klimat nakręconego w Kalifornii filmu Archera tworzą dodatkowo ziarniste, czarno-białe zdjęcia (mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali film z lat 40. ubiegłego wieku) oraz współgrająca z obrazem bardowo-barowa muzyka. W takich warunkach zaakceptowałbym nawet powracające refreny.
Wśród gości tegorocznych Nowych Horyzontów znalazł się węgierski reżyser Kornel Mundruczo (na polskich ekranach gościła w ubiegłym roku jego "Delta"), a w programie imprezy wyświetlany jest jego najnowszy film "Łagodny potwór - Projekt Frankenstein", którego premiera odbyła się w maju na festiwalu w Cannes. Twórca ten objawił się polskiej publiczności podczas cieszyńskiej edycji Nowych Horyzontów, kiedy zaprezentował szaloną, operową interpretację życiorysu Joanny d'Arc w filmie "Joanna". Teraz węgierski reżyser stara się zmierzyć z postacią Frankensteina.
Oparty na powieści Mary Shelley "Łagodny potwór" to jednak współczesna historia. Opowiada o reżyserze filmowym (w tej roli sam Mundruczo), któremu podczas castingu do nowego filmu przydarza się tragiczny wypadek. Jedna z dziewczyn starających się o rolę zostaje w zagadkowych okolicznościach w trakcie próby zabita przez swojego ekranowego partnera. Chłopiec okazuje się być wracającym po latach do rodzinnego domu niechcianym synem reżysera. Bękartem, którego kolejne czyny prowadzą do kolejnych morderstw.
Streszczając ascetyczną i lekko kiczowatą fabułę "Łagodnego potwora" psujemy przyjemność obcowania z tym filmem, którego siła polega na reinterpretacji mitu o Frankensteinie. Obsadzając siebie samego w roli reżysera filmowego Mundruczo w zasadzie stawia ważne pytanie dotyczące odpowiedzialności artysty za swoje dzieło . Odpowiedzialności reżysera za swój film. Całą historię, opowiedzianą w "Łagodnym potworze" należy więc rozumieć jako wypowiedź na poziomie metajęzyka filmowego. Kiedy zapomni się o jego natrętnej teatralności, metafora zawarta w filmie Mundruczo okaże się być przerażająco uniwersalna i aktualna.