Reklama

Czekam na katastrofę Hollywood

Terry Gilliam, członek legendarnej grupy Monty Pythona, jest gościem odbywającego się we Wrocławiu festiwalu Nowe Horyzonty. W rozmowie, której przysłuchiwał się wysłannik INTERIA.PL, reżyser "Parnassusa" opowiedział o najukochańszej scenie w historii kina, wyjaśnił dlaczego nie lubi Hollywood oraz ujawnił, który z filmów o Harrym Potterze podoba mu się najbardziej.

Dlaczego w pańskich filmach wyobraźnia najczęściej bierze górę nad rzeczywistością?

Terry Gilliam: - Myślę, że wszystkie moje filmy są rozpięte między rzeczywistością a wyobraźnią. Oczywiście zbyt wiele rzeczywistości prowadzi do nudy. Ale przecież kino nigdy nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Weźmy na przykład ekranizacje komiksów. Czy można mówić tu o jakiejkolwiek rzeczywistości? Wydaje mi się niebezpiecznym fakt, że ludzie w poszukiwaniu prawdziwego życia wybierają się do kina. Zawsze wydawało mi się to ironiczne, ponieważ od kiedy tylko pamiętam, chciałem wyreżyserować ekranizację komiksu. To niezmienne ludzkie dążenie do wypróbowywania granic realności, zatracanie się w tym... Ludzie potrafią prowadzić takie życie przez długi czas. Mój syn dostał kilka lat temu grę wideo, taki rodzaj symulatora jazdy na deskorolce. Ale potem na szczęście spróbował jeździć naprawdę.

Reklama

Czy pamięta pan lektury i seanse, które ukształtowały pana artystyczną wrażliwość?

- Filmy i komiksy - to były rzeczy, na których się wychowałem. Dużo też czytałem. Myślę, że dzięki tym młodzieńczym lekturom i seansom ukształtowała się moja wizualna wrażliwość. Jakie rzeczy lubiłem? Duety Deana Martina i Jerry'ego Lewisa, "Ben Hura"... Dopiero później zapoznałem się z europejską klasyką: Fellini, Bergman, Bunuel, następnie Kurosawa. Wielkim zmartwieniem bycia starym pierdzielem jest fakt, że te filmy mnie już nie inspirują. Uważam, że to wielka osobista strata, że nie wychodzę już z kina i z okrzykiem na ustach: "Wow, to było to!".

Jaka jest recepta na stworzenie dobrego filmu?

- David Peoples, który był współautorem scenariusza do "12 małp", powiedział mi niedawno, że dobry film zależy właściwie od dwóch albo trzech scen, które pozostają w pamięci widzów. To święta racja. Mimo że jestem wielkim fanem Felliniego, nigdy specjalnie nie przepadałem za "Casanovą". Ale jest w tym filmie jedna scena, którą zapamiętam do końca życia. To moment w operze, kiedy wszyscy widzowie opuszczają salę i zostaje tylko Casanova, kandelabry zjeżdżają na dół i rozpoczyna się gaszenie świec. Uważam, że jest to jedna z najwspanialszych filmowych scen w historii. Nie oznacza to oczywiście, że wystarczy jedna dobra scena w filmie, by wszystko się udało, ale osobiście wolę to niż równy, poprawny film, z którego po końcu seansu nie pozostanie mi w głowie praktycznie nic.

Zobacz słynną scenę z filmu "Casanova":

Kiedy w trakcie zdjęć do "Parnassusa" niespodziewanie zmarł Heath Ledger, udało się pozyskać panu do filmu Johnny'ego Deppa, Colina Farrela i Jude'a Law. Czy było to trudne zadanie?

- To było bardzo proste, ponieważ wszyscy byli fanami Heatha Ledgera. Sami zgłosili się, by wystąpić w "Parnassusie". Najciekawsze było jednak to, że mieli już ustawione grafiki, bo wszyscy mieli jakieś swoje projekty. Ustawić im terminy tak, żeby się wyrobili było istnym koszmarem. Johnny Depp mógł zagrać tylko dlatego, że Michael Mann zdecydował się opóźnić o tydzień początek zdjęć do "Wrogów publicznych". To było urocze. Ale miałem okazję pracować przy "Parnassusie" z ludźmi, którzy naprawdę przyjaźnili się i kochali Heatha.

- Strata Heatha Ledgera była jednym z najtragiczniejszych wydarzeń w moim życiu. Jeśli mówimy o nim jako o aktorze, mieliśmy do czynienia z prawdziwym fenomenem. Z każdą rolą stawał się jednak coraz lepszy, i lepszy, i lepszy... Ale był też fantastycznym człowiekiem, z którym miało się ochotę wyjść na miasto, takie drobne życiowe przyjemności. A potem przychodzi ten dzień, kiedy dowiadujesz się, że Heath nie żyje. Fakt, że Johnny, Jude i Colin zgodzili się wystąpić w "Parnassusie" udowadnia jak wpływowym aktorem był Heath. Nie potrafię wyobrazić sobie nikogo z jego pokolenia, kogo aktorski potencjał mógłby być równie nieskończony. To było coś strasznego. To zupełnie inna historia niż przypadek Amy Winehouse. To bardzo smutne, ale ją do śmierci doprowadziła autodestrukcja. Heath był jej przeciwieństwem. Niesłychanie pozytywnym człowiekiem.

Kilka lat temu zrzekł się pan amerykańskiego obywatelstwa. Dlaczego?

- Cztery lata temu doszedłem do następującego wniosku: Nie mieszkam w tym kraju, a płacę tu podatki, które George W. Bush przeznacza później na produkcję bomb. Powiedziałem więc: Dość tego. Wypisuję się. Od czterech lat jestem w USA na cenzurowanym, mogę tam spędzać jedynie miesiąc w ciągu całego roku.

Seria filmów o Harrym Potterze po ponad 10 latach wreszcie osiągnęła finał. Nie wszyscy pamiętają, że był pan jednym z reżyserów branych przez J.K. Rowling pod uwagę przy realizacji pierwszego filmu.

- Kiedy tylko dostałem scenariusz pierwszego Harry'ego Pottera, pomyślałem sobie: To łatwizna, potrafiłbym to nakręcić. J.K. Rowling z pewnością oglądała Monty Pythona, to widać. Ale Warner Bros powiedziało, żebym się wynosił, Chris Columbus wziął projekt, to wszystko. Wielki sukces, wszystko w porządku. Dopiero kiedy Alfonso Cuaron nakręcił "Harry'ego Pottera i Więźnia Azkabanu" pomyślałem sobie: W porządku, ten film mi się podoba. Tak mógłbym to mniej więcej nakręcić.

Ostro krytykuje pan współczesne hollywoodzkie kino, na czele z blockbusterami typu "Transformers". Co jest z nimi nie tak?

- A co jest z nimi tak...? Kiedy patrzę na to, co dzieje się w obecnym kinie Hollywood przypomina mi się okres rokoko. Wszystko się kręci, wspaniałe kształty, przepych formy... Ale o co tu tak naprawdę chodzi? Mój problem z tymi filmami polega na tym, że jest ich zbyt dużo. To nie jest tylko jedna z wielu alternatyw, ten model kina jest obecnie dominujący. Współczesny widz nie ma możliwości wyboru. Czekam więc z utęsknieniem aż w Hollywood powstanie film, który byłby wspaniałą katastrofą, porównywalną z gigantyczną klapą "Kleopatry". Taki film jeszcze nie powstał, ale prędzej czy później musi to nastąpić.

- Powtarzam więc, że w Hollywood najbardziej przeszkadza mi jego władza. To, że uzyskało sobie tak potężną kontrolę na całym świecie, że współczesny widz nie ma innego wyboru. Ta sytuacja prowadzi jednak do tego, że kino staje się coraz mniej inteligentne. Traci też poczucie rzeczywistości, nie opowiada o ważnych problemach. Weźmy "Piratów z Karaibów 4"... Mimo że gra tam Johnny Depp, czy choć przez chwilę robi się w tym filmie naprawdę gorąco? Nie! Albo "Auta 2". Uwielbiam Pixara, ale "Auta 2" to już tylko kreskówka, tak wyraźnie brakuje w tym filmie emocji i energii. Ale nadal marzy mi się, że nakręcę kiedyś animację w Pixarze...

W trakcie swojej kariery odrzucał pan propozycje reżyserii wielkich hollywoodzkich superprodukcji - "Troja", "Braveheart"... Żałuje pan niewykorzystanych szans?

- Powiem coś takiego: nie jestem reżyserem filmowym. Jestem gościem, robiącym filmy, które czuje, że potrafi zrobić. Kiedy spodoba mi się scenariusz, kiedy przykuje moją uwagę jakimś szczegółem na tyle, że potrafię się w nim odnaleźć, wtedy mogę podjąć się reżyserii. Jeśli jednak dostaję tekst, który spokojnie mogłoby zrobić z 15 innych reżyserów, i nakręciliby to lepiej ode mnie, odpuszczam. Nawet nie zaprzątam sobie tym głowy. Jaki to film przeszedł mi jeszcze koło nosa? "Pan i pani Smith" z Angeliną Jolie i Bradem Pittem? (śmiech).

--------------------------------------------------------------------------------

Terry Gilliam jest autorem słynnych animacji tworzonych w grupie Monty Pythona oraz brawurowych wizualnie filmów z pogranicza snu i halucynacji.

Podczas festiwalu Nowe Horyzonty publiczność będzie mogła obejrzeć wszystkie pełnometrażowe dzieła Gilliama, od tych tworzonych w Wielkiej Brytanii wraz z członkami legendarnej grupy komików ("Żywot Briana", "Monty Python i święty Graal"), przez szalone komedie przygodowe ("Bandyci czasu", "Przygody barona Münchausena"), orwellowską wizję totalitarnej rzeczywistości "Brazil", nakręcone w Stanach Zjednoczonych "The Fisher King", "12 małp" i "Las Vegas Parano", po zrealizowane z wizualnym rozmachem autorskie baśnie "Nieustraszeni bracia Grimm", "Kraina traw" i "Parnassus".

W programie przeglądu jest również dokument o Gilliamie, "Zgubiony w La Manchy", opowiadający o przygotowaniach do niezrealizowanego projektu "Człowiek, który zabił Don Kichote'a" oraz krótkie metraże, w tym - pokazywana po raz pierwszy w Polsce - "Świetna rodzina".

Tomasz Bielenia, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Michał Czekaj | Terry Gilliam | Nowe Horyzonty
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy