Centrum dowodzenia świata
Polski rynek festiwalowy kwitnie. Liczba festiwali filmowych, zwłaszcza letnich, rośnie z każdym rokiem. Polskie, międzynarodowe, amatorskie, trailerów, animacji, scenarzystów i operatorów, tematyczne i niekonwencjonalne. Raz przyciągają programem, drugim razem - miejscem. Jednak tylko festiwal "Era Nowe Horyzonty" zdołał wypracować tak szybko własną markę, która dla wielu jest już gwarancją kinowej jakości.
I choć pojawiają się zarówno głosy krytyki, jak i zachwytu, trzeba przyznać, że w ciągu zaledwie kilku lat festiwal Romana Gutka wyrósł na najważniejszą imprezę filmową w kraju. Przyczyn dopatrzyć się można kilku.
Twórczy dyrektor
Przede wszystkim osoba samego dyrektora "Era Nowe Horyzonty". Gutek, człowiek niezwykle twórczy, od lat zaangażowany jest w promocję kina i organizację festiwali. Współtworzył Warszawski Festiwal Filmowy, pełnił funkcję dyrektora programowego Lato Filmów w Kazimierzu Dolnym. W końcu w 2001 roku stworzył pierwszy festiwal "Nowe Horyzonty" w Sanoku.
Miał być to jego autorski, w pełni autonomiczny projekt. Już po roku impreza doczekała się pierwszej przeprowadzki. W Cieszynie gościła przez pięć lat. Jednak wciąż rozrastająca się formuła festiwalu, a także coraz większe ambicje dyrektora stały się przyczyną kolejnych przenosin. Piękne i klimatyczne miasto na granicy z Czechami przestało już wystarczać.
Teraz Wrocław!
Mówi się, że zaproszenie do Wrocławia festiwalu Gutka to interes życia prezydenta tego miasta, Rafała Dutkiewicza. Faktycznie - władze miasta wyczuły, jakie możliwości tkwią w imprezie wymyślonej kilka lat temu przez Romana Gutka i dały mu szerokie wsparcie.
Zaplecze techniczno-lokalowe jest tu po prostu nieporównywalne do cieszyńskiego. Przenosiny odbiły się też momentalnie na programie. Z roku na rok rośnie liczba filmów, retrospektyw, przeglądów i imprez towarzyszących. Choć, jak zwykle w takich przypadkach bywa, nie brakuje też głosów krytyki.
- Przenosiny do Wrocławia to dramat - mówi Paweł, nomen omen z Wrocławia, który na "Nowe Horyzonty" jeździ od sześciu lat. - To miasto zabija ten festiwal. Wśród uczestników zaczęło się pojawiać wiele przypadkowych osób. W Cieszynie był lepszy klimat, każdy każdego znał. A teraz jest już masówka - krzywi się Paweł.
Ambitna nisza
Pomimo tego ludzie nadal przyjeżdżają. Bez jakichkolwiek oporów można stwierdzić, że Gutek wychował sobie publiczność. Potrafi ją przekonywać do swojego gustu. Bo "Era Nowe Horyzonty" to przede wszystkim kino ambitne, eksperymentalne i niszowe. To właśnie mocny repertuar, wyraźna polityka organizatorów i charakterystyczny profil festiwalu są kolejnymi wyróżnikami tej imprezy. Ze świecą szukać tu filmów komercyjnych i popularnych.
- Od zawsze pokazuję filmy, które rzeczywiście robią na mnie wrażenie i są mi bliskie - mówi Roman Gutek. - Nie idę na kompromisy, festiwalu nie robię pod publiczkę - dodaje z przekonaniem. Niektórzy twierdzą, że również i nie dla publiczności.
Doskonała sekcja konkursowa
Najważniejszym punktem festiwalu jest konkurs "Nowe Horyzonty", w którym zwycięzcę typuje widownia. Obraz ten wchodzi do repertuaru dystrybucyjnego firmy Gutek Film. Jednak w ostatnich latach pojawiały się głosy, że konkurs robi się coraz bardziej eklektyczny i coraz mniej przystępny dla widza.
- Owszem, w konkursie znajdują się filmy niejednokrotnie bardzo eksperymentalne i rzadko arcydzieła, ale jeśli ktoś przyjeżdża tu z zamiarem obejrzenia czegoś nowego, nawet jeśli miałaby to być jedna nowatorska scena, to myślę, że właśnie ta sekcja festiwalu jest doskonała - twierdzi Michał Oleszczyk, filmoznawca i krytyk filmowy, który podkreśla, że "Era Nowe Horyzonty" to festiwal na światowym poziomie.
Faktycznie, organizacja i starania organizatorów - by ściągnąć do Wrocławia gwiazdy i filmy w najlepszych kopiach, by dobrać repertuar z festiwali całego świata - pozwalają postawić tę imprezę obok niejednego festiwalu europejskiego.
Nie ma czerwonych dywanów
To, co odróżnia ten festiwal od innych, to klimat. Goście są na wyciągnięcie ręki, nie ma czerwonych dywanów, brak jest typowych międzynarodowych konkursów z równie ważnymi personami w jury, którego składem (jak w Wenecji czy Cannes) krytycy ekscytują się na kilka miesięcy wcześniej. Jest to festiwal wakacyjny, "cudownie zrelaksowany"...
Liczba filmów przyprawia o zawrót głowy i niestety uczy bolesnej, ale koniecznej selekcji. Bo wszyscy przyznają, że to właśnie ambitny repertuar przyciąga ich do Wrocławia.
- Ale tego jest tak dużo, że aż ciężko coś wybrać - wzdycha Olga z Cieszyna.
Z Olą, swoją koleżanką z Bełchatowa, od ponad godziny siedzą na podłodze przed jedną z sal, by dostać się na seans "Kresu długiego dnia" Terence'a Daviesa. To właśnie retrospektywy, których co roku przybywa, wyrosły w ostatnim czasie na główny punkt programu festiwalu "Era Nowe Horyzonty".
Syndrom Hartleya
Podczas poprzedniej edycji wszystkich zadziwił fenomen Hala Hartleya. Amerykański niezależny twórca, o którym nikt wcześniej nie słyszał, z dnia na dzień stał się gwiazdą festiwalu. Festiwalowicze czekali w po kilka godzin w kolejkach, które ciągnęły się przez kilka pięter kina Helios z nadzieją, że a nuż uda im się dostać na salę. Syndrom Hartleya powtórzył w tym roku mało wcześniej w Polsce znany angielski reżyser - Terence Davies. Podobne kolejki i znowu podobna determinacja widzów. Czym ich oczarował?
- Davies, na festiwalu kina ambitnego, urzeka swoją miłością do kina. On w pewien sposób rozgrzesza nas z miłości do kina popularnego - mówi znawca twórczości Daviesa i autor jego monografii, Michał Oleszczyk. I dodaje: - Davies otwarcie przyznaje się do fascynacji kinem gatunkowym, hollywoodzkim lat 50., a przecież większość z nas zaczynała filmowe fascynacje właśnie od tego, a nie od Antonioniego czy Bergmana.
Krótkie drzemki
Co ciekawe, podobnej przyczyny można doszukiwać się w zeszłorocznej popularności Hartleya, który w opakowaniu kina gatunku, kina popularnego, z odpowiednim dystansem przemycał kino ambitne, autorskie, z doskonałymi dialogami.
Zarówno Davies, jak Hartley, twórcy niszowi, paradoksalnie okazali się konieczną odskocznią od eksperymentalnego kina spod znaku "człowiek cierpi i umiera, a statyczna kamera obserwuje go przez dwie godziny i właściwie to nic się nie dzieje". Choć podobno właśnie w takich momentach można dotknąć sacrum.
- Nie wiem, ja wtedy zaliczam najczęściej krótkie drzemki - stwierdza Paweł z Gdyni, student polonistyki.
Poseansowy "Hyde Park"
Ale nawet i takie kino spełnia swoją rolę, inicjując dyskusję o filmie. A przecież o zaniku tej właśnie umiejętności mówi się od wielu lat.
"Hyde Park", czyli korkowa tablica, która stoi na parterze kina, zapełniona jest małymi karteczkami, na których uczestnicy polecają, odradzają i recenzują. Czasem wystarczy sam tytuł - "Kinski", "Delta". Na schodach, w toalecie, na spotkaniach z twórcami, w kawiarni festiwalowej - wszędzie młodzi ludzie (bo oni jednak dominują) rozmawiają o swoich poseansowych odczuciach. Komentarz może ograniczyć się nawet do: "dobre/złe", ale liczy się sam fakt zastanowienia nad tym, co właśnie się obejrzało.
Lipiec to "Nowe Horyzonty"
Większość wielokrotnych bywalców festiwalu podkreśla, że przyjeżdża tu z przyzwyczajenia. Po prostu - lipiec równa się "Nowe Horyzonty".
- Nie chodzi o poszukiwanie odpowiedzi na pytanie jak żyć?, ale o spojrzenie na świat, o skonfrontowanie twojej wrażliwości z wrażliwością artysty i innego widza. A kinematografie narodowe mogą okazać się z kolei takim oknem na świat, wglądem w kulturową psychikę danego kraju - mówi z przekonaniem Anka vel Kika, jak się przedstawiła, studentka psychologii na Uniwersytecie Śląskim.
Niektórzy zauważają, że można już obserwować pewnego rodzaju snobizm, bo być na "Horyzontach" staje się trendy.
Jak Woodstock...
Fenomen podobny do przystanku Woodstock. Można to krytykować, ale dzięki temu tworzy się zalążek kultury filmowej. I nie ma w tym nic złego, dopóki kino będzie doceniane w swojej różnorodności - w swojej komercyjnej i ambitnej wersji. "Era Nowe Horyzonty" pozwala zapoznać się z tą drugą, ale - powiedzmy sobie szczerze - w ciągu roku raczej trudno dostępną.
- Wszelka krytyka tego festiwalu to według mnie typowy przykład polskiego narzekania, bo jeśli ktoś ma do wyboru każdego dnia tyle filmów, naprawdę ze światowego repertuaru, i nadal mu źle, to brak mi słów... - mówi Michał Oleszczyk.
A jak poradzić sobie z tym ogromem filmów? Można pójść drogą "kinowej perwersji" i oglądać po pięć filmów dziennie, co grozi tym, że wieczorem nie pamięta się już, co widziało się rano. Można też zobaczyć jeden film i przez resztę dnia przy kawie, piwie lub innych płynach dyskutować, rozmawiać, analizować...
Podobno jednak i tak klimat każdej imprezy tworzy nie program, a jego uczestnicy.
Martyna Olszowska, Wrocław