Reklama

"Żurek": WYWIAD Z REŻYSEREM

Dlaczego wybrał Pan opowiadanie Olgi Tokarczuk na scenariusz swego drugiego filmu?

Ryszard Brylski: To przypadek. Tadeusz Nyczek, późniejszy producent filmu, przysłał mi nie wydane jeszcze wtedy opowiadanie Olgi Tokarczuk, z sugestią, że jest to materiał na film. Było bardzo dobre, ale miało tylko osiem stron i nie będąc streszczeniem jakiejś dużej fabuły dawało się adaptować na trzy, najwyżej cztery sceny jakiejś filmowej etiudy. Dopiero przy kolejnym czytaniu odkryłem jakie daje możliwości. Było tak inspirujące, że po trzech tygodniach miałem już pierwszą wersję osiemdziesięciostronicowego scenariusza.

Reklama

Co jest najtrudniejsze przy pracy nad scenariuszem filmu, który jest adaptacją literatury?

Nie ma reguł. Może to barbarzyńskie, ale myślę, że zanim wpadnie nam w ręce tzw. materiał literacki trzeba nosić już w sobie jakiś zarodek filmu - amorficzny kształt, którego nie możemy jeszcze do końca ogarnąć. Wtedy reakcja połączenia jest nieomal wybuchowa. Poza tym mając wcześniej, nawet nieokreśloną ale własną wizje, nie będziemy się potem bali całej tej chirurgii, która przy każdym adaptowaniu literatury jest nieodzowna.

Czy szybko udało się przystąpić do realizacji filmu? (Proszę opowiedzieć, jakie przeszkody napotykał Pan zanim padł pierwszy klaps.)

Scenariusz filmu był gotowy w roku 2000. Od razu został bardzo dobrze zaopiniowany i miał być wtedy realizowany. Niestety tak się nie stało. Minęły prawie cztery lata, a przez cały ten czas zabiegaliśmy o jego skierowanie. Ja bałem się, że stracę dobry film - albo tekst się zestarzeje, albo ktoś nakręci podobny i stanę się epigonem własnego pomysłu. Takie lęki zawsze paraliżują i nie dają się łatwo stłumić pracą nad jakimś nowym, zastępczym projektem. Dlatego kiedy zaproponowano mi realizowanie “Żurku” na nowych o wiele gorszych niż wtedy warunkach produkcyjnych, zdecydowałem się bez wahania. To był ostatni moment. Miał być o wiele mniejszy budżet, a co za tym idzie drastycznie zmniejszona ilość dni zdjęciowych, mniejsze pieniądze na sprzęt, inscenizacje etc. Jednak nie bałem się. Obaj z Arkiem Tomiakiem (operatorem), czekaliśmy długo na ten film i obaj byliśmy dobrze do niego przygotowani.

Proszę opowiedzieć o castingu, o “wyborach obsadowych”, a w szczególności o tym, jaki udział w projekcie miała Katarzyna Figura?

Katarzyna Figura została obsadzona w głównej roli już wtedy w 2000 roku i nie ukrywała, że jest to dla niej bardzo ważna rola. Kiedy jesienią ubiegłego roku dowiedziałem się, że film skierowano ponownie do produkcji Kasia leżała w jakiejś klinice pod Nowym Jorkiem i miała za kilka dni urodzić córkę. Bałem się, że nie zagra, ale zadzwoniła do mnie i zapewniła, że zaraz po porodzie wraca i możemy zacząć próby. Teraz już wiedziałem, że podobnie jak my czekała na ten film i nie straciła wiary w jego realizację. Była też świetnie przygotowana, pamiętała scenariusz i mimo macierzyńskich obowiązków pojawiała się na castingach, które miały wyłonić kandydatkę do roli jej filmowej córki, a potem już na próbach z Natalią.

Jak układała się współpraca z Natalią Rybicką, która jest jeszcze bardzo młodą aktorką? Czy jej rola wymagała jakiś specjalnych przygotowań?

Natalia jest bardzo zdolna. Już na castingu, który zaczęliśmy od najtrudniejszej sceny, po kilku zdawkowych uwagach na temat niełatwej przecież roli, bez znajomości scenariusza, zaprezentowała całą gamę gestów, spojrzeń i zachowań, z których potem na próbach i na planie zbudowaliśmy bez trudu postać Iwonki. Grając przez cały właściwie czas z Kasią Figurą instynktownie pilnowała własnej ekspresji i rytmu i dlatego obie się tak świetnie uzupełniają. Są do siebie podobne fizycznie a jednocześnie odmienne. Myślę, że Natalia jest stworzona do kreowana tzw. trudnych i skomplikowanych psychologicznie postaci.

Wspaniały klimat stworzyły zdjęcia Arkadiusza Tomiaka? Jak wyglądała współpraca z Arkiem? Czy trudno było znaleźć wspólny język?

Jak już wspominałem, Arek był przy tym projekcie od początku. Nie znaliśmy się przedtem, ale po pierwszym omówieniu scenariusza wiedzieliśmy jak film ma wyglądać. Potem czekaliśmy i Arek, podobnie jak ja miał przekonanie i determinację, żeby robić ten film za wszelką cenę. To ważne mieć przy sobie kogoś takiego w momencie, kiedy racjonalne przesłanki nie wróżą najlepiej. Myślę tu o kłopotach budżetowych filmu. Obaj wiedzieliśmy, że nie stać nas na najmniejszy choćby błąd. Obaj z żalem wykreślaliśmy ze scenopisu nasze najpiękniejsze, ale i najdroższe pomysły. Obaj w końcu wskoczyliśmy na bardzo głęboką wodę i codziennie po zdjęciach podając sobie ręce upewnialiśmy się, że płyniemy dalej.

W Polsce, podobnie jak w innych krajach, problem niechcianej ciąży u nastoletnich matek, jest wciąż aktualny. Dzięki temu film zyskał wymiar uniwersalny. Istnieje jednak w tej historii drugie dno, które jest jednak przez Pana zakreślone tak delikatnie, że tak naprawdę każdy mógłby odczytać z tych aluzji co innego. Porusza Pan zasłonięty grubą zasłoną problem molestowania nieletnich w ramach rodziny. Proszę opowiedzieć o tym więcej.

Lubię kino społeczne w jego najlepszych odmianach zwłaszcza angielskie kino “młodych gniewnych” z lat sześćdziesiątych i to co robi teraz Mike Leigh. Podziwiam Czechów, ze nie zgubili wypracowanej przez lata ciągłości i robione przez nich współcześnie kino społeczne nie zatraciło poetyckiego uroku i święci zasłużone sukcesy. Nie lubię jednak w kinie społecznym tzw. nurtu problemowego, który zwłaszcza w Ameryce, odpowiada - czy wychodzi naprzeciw doraźnym, często publicystycznym trendom. “Żurek” nie jest filmem o problemie niechcianej ciąży nastoletnich matek, ani o problemie molestowania nieletnich w ramach rodziny. Jest to film, który szuka proporcji między dobrem i złem w ich uniwersalnym wymiarze i pokazuje jak ulotne mogą być tu granice. Stąd tyle tu niedopowiedzeń i wątpliwości, które nie opuszczają nas nawet w konfrontacji z religijnym mitem.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Żurek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy