Reklama

"Zupełnie jak miłość": ANGIELSKI HUMOR, AMERYKAŃSKA MIŁOŚĆ

Reżyser Nigel Cole odniósł międzynarodowy sukces dwiema zrealizowanymi w Anglii komediami: „Joint Venture” (Saving Grace, 2000) z Brendą Blethyn i „Dziewczynami z kalendarza” (Calendar Girls, 2003). Doceniono jego zmysł obserwacji, doskonałe prowadzenie aktorów, a zwłaszcza specyficzne połączenie humoru i tonacji dramatycznej. Po triumfie „Dziewczyn...” Cole żartem wspominał, że stał się specjalistą od opowieści o dojrzałych kobietach, podejmujących zaskakujące działania – bohaterka pierwszego filmu zajęła się uprawą marihuany, zaś w drugim filmie gospodynie domowe pozowały do erotycznego kalendarza. Realizator półżartem wspominał o tym, że zamierzał nakręcić film, w którym „Judi Dench i Maggie Smith zajmą się prostytucją”; potem prowadził zaawansowane rozmowy w sprawie reżyserowania komedii romantycznej z Cameron Diaz. W końcu jednak zdecydował się na inny projekt: film w tym samym gatunku, z Ashtonem Kutcherem i Amandą Peet w rolach głównych.

Reklama

Scenariusz wyszedł spod pióra Colina Patricka Lyncha, cenionego aktora drugoplanowego, który wystąpił miedzy innymi w „Telefonie”, u boku Colina Farrella, i w „Terminatorze 2”; reżyserował też samodzielnie krótkometrażówki według własnych scenariuszy. Od czternastu lat pisał uparcie scenariusze długometrażowych fabuł; dopiero jednak pomysł „Zupełnie jak miłość” doczekał się realizacji. Lynch jest też autorem kilku sztuk teatralnych, z których znaczący sukces odniosły „One-Eyed Jacks & Suicide Kings” oraz „No Trespassing Zone”.

Scenariusz „Zupełnie jak miłość” Lynch zaprezentował dawnemu koledze z college’u, producentowi Kevinowi Messickowi. Ten zareagował entuzjastycznie. Jestem zdania, że Colin w realistyczny sposób ukazał chaos dzisiejszych miłosnych i emocjonalnych związków. Właśnie z tego powodu Messick obiecał sobie, że doprowadzi do realizacji filmu.

Cole nie miał wątpliwości, że projekt rokuje wielkie nadzieje. Dostrzegł w tekście szansę na ukazanie psychologicznej ewolucji, paradoksów i pułapek długoletniego emocjonalnego związku. Naprawdę nie widzę wielkiej różnicy pomiędzy realizacją filmu w Anglii i w USA – mówił reżyser. – Podstawa jest zawsze ta sama: musi być ciekawa historia do opowiedzenia i dobrzy aktorzy, którzy pomogą widowni w nią uwierzyć. Wszystko inne ma doprawdy drugorzędne znaczenie.

Cole zgadza się z opinią, iż brytyjskich reżyserów, odnoszących ostatnio międzynarodowe sukcesy, łączy wiele zbliżonych cech, dotyczących sposobu pracy. Proszę pamiętać, że Sam Mendes, Stephen Daldry, czy ja, mieliśmy naprawdę bogate doświadczenia teatralne, zanim trafiliśmy do kina. To jest bardzo istotne, zwłaszcza w pracy z aktorami. W dzisiejszym kinie jest wielu reżyserów, którzy w ogóle nie byli związani z teatrem, nawet się o niego nie otarli. Ich głównym doświadczeniem, zanim zajęli się fabułą, było kręcenie reklamówek i teledysków. Rezultat jest taki, że bardzo często myślą oni o jakimś niezwykłym ustawieniu kamery, czy sztuczce montażowej, a mniej o charakterystyce postaci. A to, moim zdaniem, nie jest najlepszy sposób na robienie kina.

Cole od dawna chciał nakręcić komedię romantyczną. W tekście Lyncha zaintrygował go zwłaszcza jeden temat: jak dwoje ludzi musi walczyć ze sobą i ze światem, gdyż zarówno ich osobowości, jak i zewnętrzne okoliczności popychają ich w zupełnie odmiennych kierunkach. Szczerze mówiąc, byłem już właściwie zdesperowany, dopóki nie dostałem tego tekstu. Znalazłem tu znajomy ton, nawiązanie do klimatu klasycznych, zwariowanych romantycznych komedii. Ale i coś więcej: współczesną wrażliwość. Bohaterowie są autentyczni, a ich reakcje – spontaniczne. Bronią się przed prawdą, którą przeczuwają: że spotkała ich prawdziwa miłość, nieprzewidywalna, taka, przed którą nie sposób się obronić.

Reżyser zwracał uwagę na bardzo, jego zdaniem, nietypową strukturę scenariusza. W przypadku większości filmów tego gatunku widownia spędza dwie godziny, czekając na końcowy pocałunek. Po drodze bohaterowie napotykają liczne przeszkody, które dzielnie pokonują. Koniec filmu jest zarazem początkiem związku. W przypadku „Zupełnie jak miłość” jest inaczej. Historia zaczyna się, powiedzmy, od… pocałunku. A potem są kolejne spotkania i kolejne niesprzyjające okoliczności. Co się dzieje z ludźmi, którzy nie wykorzystują szansy na uczucie? O tym właśnie opowiada ten film. Gdy tylko skończyłem czytać tekst, natychmiast zadzwoniłem do agenta. Bardzo chciałem zrobić ten film.

Jedna z producentek, Lisa Bruce, tak oceniała scenariusz Lyncha: Ma wyrazisty styl i jest przy tym realistyczny. Widzieliśmy już przecież tyle romantycznych komedii, w których ludzie nie mówią normalnym językiem, tylko posługują się jakimiś nienaturalnymi, wymyślonymi zwrotami. Natomiast nasi bohaterowie, Oliver i Emily, to postaci z krwi i kości. To zwykli ludzie, którzy zaprzyjaźnili się, rozmawiają ze sobą o wielu sprawach, ale bronią się przed uczuciem, które z pewnością skomplikowałoby im mocno życie. O tym, że ludzie się zakochują, odkochują i zakochują od nowa, w Hollywood kręci się filmy od dziesięcioleci. Ale sposób, w jaki tym razem to opowiedziano, odznacza się wyjątkową świeżością.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Zupełnie jak miłość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy