Reklama

"Zróbmy sobie wnuka": WYWIAD Z MAŁGORZATĄ KOŻUCHOWSKĄ

CHCĘ ZACHOWAĆ RADOŚĆ - rozmowa z MAŁGORZATˇ KOŻUCHOWSKˇ

"Zróbmy sobie wnuka" to już chyba czwarta komedia, w której zobaczą Panią widzowie. Czy w tym gatunku czuje się Pani szczególnie dobrze?

Po prostu tak się złożyło, że wśród propozycji, które dostałam, było kilka kolejnych komedii. W Polsce aktorzy nie mają dużego pola do manewru. Mogą tylko wybierać: pracować, albo nie. Ale komedie, rzeczywiście, bardzo lubię - zwłaszcza te romantyczne. gdzie można się na przemian i wzruszyć i, pośmiać.. Trochę mi żal, że w Polsce nikt ich właściwie nie robi...

Reklama

Łatwo Panią rozśmieszyć?

Nie, raczej nie należę do osób, które łatwo, jak mówimy w aktorskim żargonie, "gotują się" na scenie. Nie wystarczy, że ktoś się obróci i pokaże mi paluszek... Ale na pewno śmieszą mnie dobre dowcipy.

To znaczy?

Hm...Pewnie chciałaby Pani usłyszeć, że o blondynkach? Tak, niektóre dowcipy o blondynkach też mnie śmieszą. Ale teraz żadnego nie pamiętam.

W "Zróbmy sobie wnuka" po raz kolejny stanęła Pani na ślubnym kobiercu. Kolejny, bo chyba dość często zakłada Pani przed kamerą biały welon?

Oj, tak! Wszystko zaczęło się od tego, że debiutowałam w teatrze właśnie rolą panny młodej, w jednoaktówkach Brechta i Czechowa. Zdaje się, że od tego czasu jakoś to się za mną "ciągnie"... Przymierzałam już tyle modeli sukni ślubnych... Długie i krótkie - z każdej epoki i we wszystkich możliwych stylach. Tak, że wychodząc za mąż w prawdziwym życiu, będę chyba miała poważny problem, by znaleźć coś naprawdę oryginalnego. Suknię, która wyda mi się idealna na ten jeden, jedyny dzień...

A w filmie, miała Pani wpływ na jej wybór?

Oczywiście, że tak! Nie wyobrażam sobie innej sytuacji! Muszę mieć wpływ na to, jak wygląda grana przeze mnie postać. Zwykle, gdy zaczynam czytać scenariusz od razu próbuję sobie ją wyobrazić. Ze wszystkim: jak mówi, jak się ubiera, czesze i porusza, jaki ma gust... No i oczywiście, jaki ma charakter. A gdy już to sobie obmyślę, przeglądam gazety z modą. Staram się w nich znaleźć właśnie taki styl i wizerunek, jaki mi odpowiada. A potem pokazuję zdjęcia kostiumografowi.

W "Zróbmy sobie wnuka" chciałam, żeby Zosia Kosela bardzo różniła się od serialowej Hanki (z "M jak Miłość"- przyp.red.), z którą widzowie kojarzą mnie już prawie od dwóch lat. Dlatego obcięłam włosy i założyłam okulary. Zosia jest wyrazista, nowoczesna. Dlatego też jej ślubna sukienka będzie "daleko nieklasyczna".

Scenę wesela, gdy występuje Pani w sukience bez ramion, kręcono przy niemal 0°C. Jak udało się Pani uniknąć przeziębienia?

Wcale się nie udało! Przechodziłam tydzień na antybiotykach. Nie miałam nawet czasu, żeby to jakoś "wyleżeć". Zresztą przeziębiła się większość ekipy. Ale aktorzy często są narażeni na takie sytuacje: udawanie w zimie, że jest lato... Słyszałam, że aby z ust nie leciała para, trzeba najeść się wcześniej lodów! Ale na to jednak się nie zdecydowałam... Myślę, że w takich sytuacjach bardzo pomaga dobre nastawienie. Świadomość, że nie można się poddawać. To powoduje, że człowiek - nawet chory - jednak się nie rozkłada.

Zdjęcia już zakończone... Oddycha Pani z ulgą?

Po zakończeniu zdjęć zazwyczaj jest mi żal, że coś się skończyło... Trudno, tak do końca, wyzbyć się niepokoju. Zawsze czekam z biciem serca na ostateczny efekt. Kiedyś myślałam, że premiera kinowa różni się od teatralnej tym, że człowiek się na niej nie denerwuje. Ale to nieprawda! Emocje zawsze są takie same. Z tym, że siedząc na widowni i pierwszy raz oglądając film wiem, że na nic nie mam już wpływu. A w teatrze od momentu, gdy kurtyna idzie w górę, wszystko jest w moich rękach.

Najmilsze wspomnienie z planu?

Oj, zawsze mam problem, żeby sobie coś konkretnego przypomnieć. Po prostu było miło, miałam świetnego reżysera, wspaniałych partnerów, cudowną ekipę... O właśnie: chyba brawa od ekipy, które dostałam po zakończeniu zdjęć. Tak to było bardzo miłe.

Jakiś czas temu zagrała Pani po angielsku, w jednym z teatrów w Dublinie. Chciałaby Pani dalej iść w tym kierunku?

Na razie nic takiego się nie kroi, ale to świetna przygoda. Rola w Dublinie dała mi możliwość sprawdzenia się w warunkach "ekstremalnych". Trafiłam na zupełnie obcy grunt. Wszystkich w teatrze musiałam przekonać, że zatrudniając mnie nie zrobili błędu. Człowiek poświęca wtedy cały czas pracy - zwłaszcza, że mieszka daleko od bliskich i domu. W ojczystym języku aktor czuje się jak ryba w wodzie. Jeśli zapomni tekstu, zawsze może zastąpić jedno słowo drugim. Gra w języku obcym wygląda zupełnie inaczej. Ale za to daje później olbrzymią satysfakcję!

Podobno planuje Pani nagranie płyty, to prawda?

Tak, bardzo bym chciała. Ale na razie absorbuje mnie zbyt dużo rzeczy jednocześnie. A do tego, żeby taki projekt dobrze przygotować, trzeba co najmniej dwóch lat pracy i poważnego sponsora

A może warto z czegoś zrezygnować? Na przykład wybrać film zamiast teatru?

Nie, nigdy bym tego nie chciała. Moim zdaniem, taka różnorodność jest bardzo twórcza. Pozwala aktorowi zachować pewną psychiczną równowagę. Praca tylko i wyłącznie w jednym gatunku może być z czasem nużąca. A ja chciałabym zachować świeżość i radość z tego, co robię.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Zróbmy sobie wnuka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy