Reklama

"Zróbmy sobie wnuka": WYWIAD Z JOANNĄ ŻÓŁKOWSKĄ

NIE LUBIĘ STAĆ Z BOKU - rozmowa z JOANNˇ ŻÓŁKOWSKˇ

Dotąd widzowie znali Panią z ról kobiet eleganckich, pewnych siebie... Tymczasem Gieńka to zaprzeczenie tego wizerunku. Jak się Pani czuje w nowej "skórze"?

Rzeczywiście, takiej postaci jeszcze nigdy nie grałam. I byłam zdumiona, że w ogóle zostałam w tej roli obsadzona. Ale też bardzo mnie to ucieszyło. To szansa, żeby po tylu latach pokazać się od zupełnie innej strony. To wyzwanie - i mam nadzieję, że Gieńka, stojąc cichutko w cieniu męża, będzie niosła w sobie jakąś tajemnicę... Choć, w pewien sposób, ta postać jest mi zupełnie obca. Sama nie lubię być na drugim planie. Zawsze staram się wychodzić do przodu, a Gieńka przez cały czas trzyma się na uboczu...

Reklama

Jakie były Pani wrażenia z pierwszego dnia na planie?

Głownie zaskoczenie! Po raz pierwszy zobaczyłam siebie jako Gieńkę: zero makijażu, żadnego upiększania - a jeżeli, to wręcz odwrotnie. I od razu okazało się, że ta charakteryzacja naprawdę "działa". W przerwie zdjęć usiadłam przed domem na ławce - a kręcimy na terenie gospodarstwa, którego właściciele hodują pomidory - i widzę, jak podjeżdża mercedes. Wysiada z niego jakiś mężczyzna i pyta: "Co, jakiś film u pani kręcą? A pomidory można jeszcze kupić?". Nawet do głowy mu nie przyszło, że jestem aktorką - a już na pewno nie, że panią Surmacz! A to znaczy, że jako Gieńka wyglądam idealnie!

Dla Gieńki życie na wsi nie ma tajemnic. A jak Pani, prywatnie, radzi sobie z dojeniem krów, podbieraniem kurom jajek, z widłami...

Jestem typowym mieszczuchem! Ale gdzieś w "środku" lubię wieś. I ten świat wcale nie wydaje mi się obcy. Dla mnie jest naturalny, prosty, bliski człowieka. A z widłami nie mam żadnego problemu - przecież to tylko kawałek kija!

Woli Pani stać na scenie czy przed kamerami?

Najczęściej gram w teatrze. Kontakt z żywym widzem zapewnia przypływ adrenaliny - i to właśnie lubię. Ale uważam, że aktor powinien grać wszędzie. Najlepiej, gdy człowiek sprawdza się w wielu dziedzinach.

A gdy poczuje już Pani teatralną adrenalinę, jaką ma metodę, żeby ją później spalić? Jakiś sposób na relaks?

Jeżdżę na rowerze, chodzę do fitness-klubu, pływam... A gdy nie mogę wyjść, ćwiczę w domu. Po prostu: staram się być ciągle w ruchu. Różne sporty uprawiałam już w dzieciństwie - w tym gimnastykę artystyczną - i lubię to do tej pory.

Jest jakaś rola, której w swojej karierze Pani nie zagrała - i teraz tego żałuje?

Nie, nie miałam jakichś szczególnych marzeń. Każdą rolę oceniam pod kątem tego, ile jest w niej człowieka. Ile - na pierwszy rzut oka niezauważalnej - prawdy. Choć teraz, z biegiem lat, mam wrażenie, że ominął mnie trochę Szekspir. Gram akurat w "Wesołych kumoszkach z Windsoru" i sprawia mi to ogromną przyjemność. Czuję, że w sztukach Szekspira jest wiedza o człowieku, jakiej nie można znaleźć nigdzie indziej.

Jest Pani przesądna? Pytam, bo wiele tego rodzaju wierzeń wiąże się właśnie ze sceną...

Jedyną rzeczą, jaką robię zawsze, jak zresztą wszyscy w tym zawodzie, to przydeptanie egzemplarza tekstu, gdy - nie daj Boże - spadnie na podłogę. Ale, rzeczywiście, jestem chyba trochę przesądna... Na widok czarnego kota pluję np. trzy razy przez ramię. A że ciągle zapominam, przez które ramię należy to robić, pluję przez oba... Tak na wszelki wypadek!

Przynosi Pani czasem do domu stres związany z pracą nad kolejną rolą?

Nie, staram się tego nie robić. Automatycznie tworzę sobie pewną zasłonę: po jednej stronie jest praca, a po drugiej życie. To chyba najzdrowsze dla psychiki. Inaczej musiałabym wszystkie role - a gram ich sporo - nosić ciągle wewnątrz siebie. A to niemożliwe.

Jak daleko mogłaby się Pani poświęcić dla roli? Na Zachodzie aktorzy drastycznie tyją, potem się odchudzają, golą sobie głowy... Pani też by się na to zdecydowała?

Może, gdyby to była jakaś wyjątkowa rola... Ale nie jestem osobą, która dla zawodu chce oddać i sprzedać wszystko. Bardzo cenię swoje prywatne życie. To, co się ze mną dzieje, może służyć pracy nad rolą, ale to wcale nie znaczy, że aktorstwo ma kierować moim życiem. "Ja" to, moim zdaniem, osoba o wiele ważniejsza, niż fikcyjna postać z ekranu.

Nie denerwuje się Pani na myśl, że - mimo wspaniałych ról w teatrze - widzowie rozpoznają Panią głównie jako Surmaczową?

Raczej pobłażliwie się uśmiecham... Nie przywiązuję do popularności jakiejś szczególnej wagi. Są różne gatunki - a dobra telenowela jest tak samo szlachetna, jak film. "Klan" wchodził na ekrany jako jedna z pierwszych telenowel, jego postaci bardzo dobrze "wstrzeliły" się w nasze życie - i z tym przyszła popularność. Zresztą sława jest aktorowi potrzebna. Dostaje wtedy propozycje z wielu miejsc, wszyscy liczą, że jego twarz przyciągnie widzów. Gdy aktor nie jest popularny, to go nie ma.

A zdarza się, że fani serialu mylą Panią z Surmaczową?

Tak było na początku - teraz widzowie już się chyba przyzwyczaili do myśli, że to postać fikcyjna. I przestali pisać listy do państwa Lubiczów na adres telewizji na Woronicza myśląc, że bohaterowie tam mieszkają. Telenowela już nie jest tak niezwykła.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Zróbmy sobie wnuka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy