Reklama

"Zostaję": ROZMOWA Z VINCENTEM PEREZEM

Jak się Pan znalazł w tym projekcie?

Alain Terzian przysłał mi scenariusz. Humor zawarty w historii i oryginalność bohatera, którego miałem grać, natychmiast przykuły moją uwagę. Zadzwoniłem do Diane Kurys. Miałem wielką ochotę z nią pracować. Porozmawialiśmy. Sophie Marceau w roli Marie-Do była dla mnie wisienką do tego tortu. Strasznie chciałem się z nią spotkać.

Mógłby Pan coś powiedzieć o bohaterze? Jest zupełnie inny od najbardziej znanych granych przez Pana postaci.

Jeśli tym razem gram rolę zięcia, jest on daleki od ideału. Pierwszy raz nie gram amanta, lecz gburowatego męża, Bertranda, niewolnika swoich przyzwyczajeń, kogoś, kto jest prawdziwym ciężarem dla rodziny. Zajmuje się on wyłącznie swoją pracą i w końcu, dla żony i dziecka, staje się potworem. To typ bardzo egoistyczny, po powrocie do domu poprzestaje na wsunięciu nóg pod stół. Wymaga, żeby wszystko było „jak zwykle”: Bordeaux, jagnięcina, trening na rowerze. Niezły potencjał upierdliwości. Dobrze się bawiłem grając tego ambitnego złotego chłopca, który niszczy wszystko na swojej drodze.

Reklama

Jak Pan podszedł do roli?

Była dobrze napisana, zadowoliłem się szukaniem w sobie. Od kilku filmów staram się pozostawać graną postacią również poza planem. Stałem się więc kimś bardzo uciążliwym dla otoczenia. Musiałem jednak znaleźć sposób na ukazanie komizmu kogoś, kto nie ma poczucia humoru, kto zrzędzi od świtu do nocy, kto wszystko krytykuje i może, koniec końców, stać się dość zabawny.

Na początku, ta postać jest „zwykłym łajdakiem”, jednak udaje się Panu stopniowo spowodować, że może też wzruszyć.

Myślę, że Bertrand jest kimś przegranym. Chcąc osiągnąć w życiu sukces, staje się podniosły i wzruszający. Gotowy na wszystko, aby tylko przypodobać się szefowi stopniowo traci swoją tożsamość. Kiedy traci się tożsamość, można stać się kimś odpychającym, nawet jednak na tym etapie musiałem zachować poczucie humoru. To był najtrudniejszy moment. Długo się przedtem przygotowywałem, dużo pracowałem z tekstem, aby poczuć się z nim zupełnie swobodnie. Chciałem go dostatecznie dobrze opanować i skoncentrować się na grze, zachowaniach, spojrzeniach, wejść w moją nową skórę. Nie powinienem działać na zasadzie naśladownictwa, postać musiała istnieć od wewnątrz.

Na początku Pański bohater prowadzi grę, narzuca swoje zasady, potem zaś, kiedy Marie-Do przejmuje inicjatywę wszystko mu umyka.

Bertranda zawsze przerastają okoliczności, nawet jeśli on sam chce sprawiać wrażenie, że wszystko kontroluje. Jego ciągła zła wola i kłamstwa, które narastają, spowodują utratę żony i dziecka, wszystkiego, co stanowi jego prawdziwe oparcie. Nie pozostaje mu nic innego, jak uczepić się mebli. Podoba mi się obraz męża, którego żona chce się pozbyć, a on w desperacji zapiera się z całą siłą. Jego „zostaję” jest w tym samym stopniu okrzykiem wojennym, co wołaniem o miłość. Z początku śmiejemy się z wad Bertranda, potem z jego niegodziwości, a w końcu z jego sprytu i kruchości.

A jak pracowało się z Sophie Marceau?

Graliśmy razem w „Fanfanie” Alexandra Jardin kilka lat wcześniej i świetnie się porozumiewaliśmy. Byłem więc bardzo szczęśliwy, że się spotkamy. Bardzo ją lubię. Mamy ze sobą wiele wspólnego i uwielbiam z nią pracować. Oboje kierujemy się instynktem i dobrze razem funkcjonujemy. Uważam, że jest wspaniała w roli stłamszonej żony, która nagle postanawia się obudzić i wziąć los w swoje ręce. Ma w sobie świeżość, imponujący wygląd i serce. Czego by nie grała, Sophie jest heroiną w romantycznym znaczeniu tego słowa.

Jak się Panu pracowało z Diane Kurys?

Pierwszy raz razem pracowaliśmy. Wydaje mi się, że mogła się zastanawiać, czy pozytywna strona mojej natury nie przeszkodzi mi w pójściu na całość w zagraniu chamstwa. Rozmawialiśmy o tym i skoczyłem na głęboką wodę. Dobrze mną pokierowała. Bardzo się śmiała podczas kręcenia. Jednak dopiero wraz z pojawieniem się Charles’a wszystko nabrało wyrazu, film odnalazł właściwą tonację i zaczął naprawdę istnieć.

Nie znał Pan Charles’a Berlinga?

Graliśmy razem w „Ci, co mnie kochają, wsiądą do pociągu”, nie mieliśmy jednak wspólnych scen. Dzięki Charles’owi ogarnął mnie prawdziwy szał twórczy. Nasze energie połączyły się i nagle przestaliśmy się bać pełnego zaangażowania w grę. Spróbowaliśmy po prostu podkreślić surrealistyczny aspekt sytuacji. W pierwszej scenie byliśmy w trójkę, to scena w łóżku. Wtedy zaiskrzyło między nami i tak zostało do końca zdjęć. Od razu odczuwaliśmy przyjemność ze wspólnej pracy. Myślę, że to emanuje z filmu.

Które sceny były trudniejsze?

Dla mnie pierwsze sceny z Sophie Marceau były najtrudniejsze. Czując do niej naturalną sympatię, ciężko mi było grać faceta, który ją tak źle traktuje, męża, który nie widzi ani jej urody, ani szlachetności. Być w stosunku do niej chamem i kimś pełnym złej woli, to naprawdę sztuka! Diane mnie prowadziła, stopniowo dochodziliśmy do chwili, w której moja postać nabrała wyrazu. Rezultat jest oszałamiający. Jeśli chodzi o sceny z Charles’em, to mój bohater jest spryciarzem i wie, że jeśli chce zachować sprawy pod kontrolą, musi zbliżyć się do wroga i zaprzyjaźnić się z nim.

Jaki był Pański stan ducha na planie?

Uczucie przyjemności z powodu grania w komedii. Lubię powtarzać, że to moja pierwsza komiczna rola. Nigdy z siebie pod tym względem tyle nie dałem. To nie jest burleska i często śmiejemy się z mojego bohatera. Ta rola nie wymagała charakteryzacji, nie zmieniałem ani epoki, ani wyglądu, z wyjątkiem kostiumu rowerzysty, potrzebna była jednak prawdziwa praca nad uwypukleniem komizmu.

Jakie ten film zajmie miejsce w Pańskiej karierze?

Wraz z „Peau d’ange”, moim pierwszym filmem, który wyreżyserowałem, mam wrażenie otwarcia nowego rozdziału w mojej karierze i życiu. Być może dlatego, że dostaję ciekawsze propozycje aktorskie. Jako aktor mam ochotę grać za każdym razem kogoś innego. Mój bohater w „Pharmacien de Garde”, zalękniony, niedopasowany, który staje się seryjnym zabójcą, był wiarygodny. Następnie przyszedł „Fanfan Tulipan”, lekki i skoczny. A teraz jest Bertrand. Mam nadzieję zaskoczyć moją rolą w filmie „Zostaję!”.

Czy coś Pan wyniósł z tego doświadczenia?

Mam wspaniałe wspomnienia ze zdjęć w domu na plaży. Atmosfera była pełna napięcia, w powietrzu czuło się lato, chociaż nie była to ta pora roku. Wszyscy byliśmy tak szczęśliwi, że robimy ten film! Podczas sceny posiłku, wieczorem, pierwszy raz w życiu pozwoliłem sobie na improwizację. Odkryłem, że to uwielbiam. Od chwili, gdy naprawdę panuje się nad bohaterem, można przekroczyć granice tekstu i pozwolić mu istnieć poza nim, bardziej spontanicznie.

Klimat był sprzyjający, energia i spojrzenie Diane dodawały mi odwagi, zaś porozumienie z moimi partnerami, sił. Wszyscy mi pomogli w stworzeniu Bertranda. Wraz z nimi szukałem go w sobie. Poza wszystkim, może jestem do niego podobny? Trzeba spytać moją żonę.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Zostaję
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy