"Zodiak": Gazetowe polowanie
Był wcieleniem zła, postrachem wszystkich.
"Gdybyście wychowywali się tam w tamtym czasie, waszym koszmarem z dzieciństwa byłby udział w tej historii. Co by było, gdyby to był nasz autobus? Co by było, gdyby on pojawił się w naszej okolicy? Jako dzieci rozdmuchiwalibyście tę historię do jeszcze bardziej dramatycznych rozmiarów, bo tak właśnie dzieci robią. Wychowałem się w Marin i teraz wiem, gdzie dokonywano tych zbrodni, ale kiedy chodzisz do szkoły podstawowej, to myślisz inaczej. Myślisz: "On przyjdzie do mojej szkoły"".
Witamy w koszmarze, który David Fincher przeżywał w drugiej klasie podstawówki.
Podobnie jak wiele dzieci, które wychowywały się w rejonie Zatoki San Francisco na początku lat 70., reżyser David Fincher - wówczas siedmioletni chłopiec - był urzeczony tym niewidzialnym potworem, znanym tylko pod pseudonimem Zodiak.
"Pamiętam, jak dzieci rozmawiały o wizycie mordercy na Dunbar Show. W 1974 roku przeprowadziliśmy się i pamiętam, że zdałem sobie sprawę, iż w innych miejscach inni ludzie też znali Zodiaka" - wspomina Fincher. Jednak nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie wyobrażał sobie, że dziesiątki lat później zostanie poproszony o wyreżyserowanie filmu, w związku z którym będzie musiał: odtworzyć kroki mordercy oraz kilku policjantów, którzy starali się namierzyć najsłynniejszego mordercę czasów jego młodości; przekopać się przez 10 000 stron dokumentów i dowodów; porozmawiać z ofiarami, które przeżyły, najbliższymi tych, którzy zginęli i z krewnymi głównego podejrzanego. W tym czasie głównym podejrzanym był były nauczyciel, który został zwolniony z pracy po wyjściu na jaw jego pedofilskich skłonności, po czym został osadzony w więzieniu za kontakty seksualne z uczniami szkoły podstawowej.
Również Fincher poddał się żądzy wiedzy - żądzy odkrycia tajemnicy mordercy, która rozpalała też obsesję młodego rysownika politycznego z San Francisco Chronicle. Robert Graysmith oddał się swej obsesji w dwóch książkach, bestsellerowym "Zodiacu" i kolejnej jego części zatytułowanej "Zodiac Unmasked", opowiadającej w najdrobniejszych szczegółach o wszystkich faktach i dręczących niuansach tego, co nie znalazło potwierdzenia w dowodach, i o tych, którzy byli najbardziej zaangażowani w śledztwa prowadzone w czterech okręgach, o swym szyderczym i jednocześnie czarującym koledze Averym oraz o sobie.
"Robert Graysmith wiedział, że znajdował się z boku tej historii. Chciał być jej częścią i sam się nią stał" - mówi Fincher. - "Robił to na własną rękę, ponieważ nie był reporterem. To Robert kontynuował dociekania, nawet gdy inni w zasadzie już zrezygnowali. Wszystko, co znalazło się w filmie, pochodzi z materiałów przekazanych nam przez Roberta. Dysponowaliśmy jednak sprawozdaniami policyjnymi, a wszystko poparliśmy dokumentami, własnymi wywiadami i dowodami. Nawet, kiedy prowadziliśmy rozmowy z ludźmi, zawsze rozmawialiśmy z dwiema osobami. Jednak potwierdzała niektóre aspekty sprawy, a druga z kolei im zaprzeczała. Ponadto upłynęło już tyle czasu - wspomnienia się zacierają, a różne opowieści na ten temat zmieniają sposób jej postrzegania. Kiedy więc pojawiały się jakiekolwiek wątpliwości, zawsze odwoływaliśmy się do sprawozdań policyjnych. Co ciekawe w historii Zodiaka, to fakt, że tak wielu ludzi jest przekonanych o tym, że Robert myli się w wielu sprawach i że to ich własna wersja jest właściwa. Kręcąc historię Zodiaka, trzeba też pamiętać o wszystkich mitach, które powstały na jego temat. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się opowiedzieć ją w ten sposób - oczami Roberta. Dążyłem do tego, by uchwycić prawdę zawartą w tych książkach".
Krótko mówiąc, Zodiak okazał się ogromnym przedsięwzięciem.
"Kiedy zaczynasz pracę nad adaptacją, jedyne, czego możesz być pewien, to fakt, że w końcu wyrzucisz 5/6 materiału źródłowego tylko dlatego, że nie zmieści się w filmie" - wyjaśnia scenarzysta i producent James (Jamie) Vanderbilt. - "Trzeba jeszcze dodać to, że film oparty jest na dwóch książkach oraz na mnóstwie wywiadów. Jedyne, co działało na naszą korzyść, to tematyka filmu, który pokazuje bohaterów wciąganych w króliczą norkę sprawy Zodiaka, szczególnie Graysmitha, ale także detektywów i reportera. Niedostatek informacji pomagał nam, ponieważ zawsze kroiła się kolejna rozmowa, teoria do przedyskutowania, podejrzany do zbadania. Myślę, że sam film jest jednym z najbardziej "naładowanych informacyjnie", jakie kiedykolwiek widziałem, choć nie udaje mu się nawet powierzchownie opisać tej całej masy materiału na ten temat".
Elementem, który najbardziej odróżnia film od książek, jest sam Graysmith, przyznaje Vanderbilt.
"Robert nie stawia siebie w centrum fabuły książek o Zodiaku, ale właśnie jego zaangażowanie mnie zafascynowało - rysownik jako człowiek, który powstrzymuje przestępcę" - mówi Vanderbilt. - "Co by było, gdyby Garry Trudeau obudził się pewnego ranka i postanowił rozwiązać sprawę Syna Sama" - tak to sobie wyobrażałem" - tak wyglądał jego pomysł na filmową adaptację "Zodiaka" ulubionej książki z czasów licealnych. "Poznanie Roberta podczas tego procesu okazało się bezcenne, ponieważ scenariusz ulegał zmianie, w miarę jak się zaprzyjaźnialiśmy, i rzadko jego postać była w nim upiększana. Robert naprawdę pokazał nam wszystkie swoje życiowe wady i chyba tak właśnie ukazaliśmy go na ekranie. W Robercie-artyście wspaniałe jest to, że docenia oraz rozumie proces tworzenia i elementy, które stanowią o dobrej opowieści. "
Jake Gyllenhaal - jak sam przyznaje - zainteresował się projektem dzięki sile dramatu tkwiącej we wciągającym scenariuszu, który otrzymał od Davida Finchera. A potem całkowicie pochłonęła go wiarygodność fabuły. "Kiedy po raz pierwszy przeczytałem scenariusz, szczególnie morderstwa wydały mi się przerażające" - mówi. - "Pamiętam, jak przekładałem kratki i myślałem: "To prawda, tak właśnie było". Od razu chciałem wziąć udział w filmie".
"Na początku historii Robert Graysmith znajdował się na uboczu sprawy. Był rysownikiem, stażystą w San Francisco Chronicle. Przez przypadek był obecny, kiedy do gazety przyszedł szyfr i list Zodiaka z żądaniem wydrukowania szyfru. Właśnie oddawał egzemplarze różnych rysunków. Jednak nikt nie miał pojęcia, że Robert ma bzika na punkcie krzyżówek i szyfrów. Sprawa go naprawdę wciągnęła, a wiele lat później, gdy nadal pozostawała ona nierozwiązana, wziął się za nią sam i pod pretekstem pisania książki o niej chciał ją samodzielnie rozwikłać.
"Najciekawsze w tej historii jest to, że gdy dzieje się coś takiego, pojawia się powszechna histeria. Potem sprawa przekazywana jest w ręce ekspertów. Z kolei eksperci czasem nie mają takiej motywacji do działania jak zwykły człowiek - taki jak Robert Graysmith. Ciążą na nich też obowiązki biurokratyczne, ten cały podział na jurysdykcje. Robert, zwykły człowiek z ulicy, nie musi mieć nakazu sądowego na to czy zgody przełożonych na tamto. Jego zainteresowanie płynie prosto z serca, a także - z czystej obsesji. Myślę, że to fascynujące, ponieważ coraz mniej ufamy samym sobie. Opieramy się na opiniach ekspertów, a przecież tak często są oni obciążeni tyloma poglądami politycznymi, sprawami związanymi ze swoją pracą i przekonaniem o tym, w którą stronę chcą podążyć. Zwykły człowiek, taki jak Robert, sam wykonuje tę pracę i znacznie wyraźniej dostrzega twarde fakty. Wiarą napawa mnie fakt, że ten zwykły człowiek po prostu umiał rozwikłać sprawę niemożliwą do rozwiązania dla innych".
Jak aktor przygotowywał się do roli odważnego rysownika? Gyllenhaal zastosował przemyślaną i naukową metodę. "Robert Graysmith to ciekawy facet. Gdy po raz pierwszy go spotkałem, powiedziałem mu, że będę go nagrywał, ponieważ chcę przeanalizować jego zwyczaje i zobaczyć, jak się zachowuję. Naprawdę się denerwowałem. Myślałem sobie: "Jaką osobowość musi mieć ten facet, żeby angażować się w coś takiego? Spotkam się z nim i będzie to dziwna, mroczna wymiana informacji. Przez co będę musiał przejść, żeby wydobyć z niego trochę prawdy?". Po czym Robert wchodzi do pokoju i okazuje się być czarującym, skromnym, prawiącym komplementy, niewinnym człowiekiem".
"W szkole aktorskiej ciągle powtarzano mi: "zawsze powinieneś grać odwrotnie". On dokładnie taki jest. Jest przeciwieństwem wszystkiego, co można by pomyśleć o człowieku, który ma obsesję na punkcie takiej sprawy. Jednak kiedy się spędzi z nim więcej czasu, ma się wrażenie, że jeśli chce wydobyć od ciebie jakąś informację, a ty za pierwszym razem nie odpowiedziałeś, bo pytanie było zbyt drobiazgowe lub zbyt osobiste, to i tak później ujmie to w dziwnie skrótowy sposób, tak żebyś odpowiedział, nawet nie wiedząc, że to robisz. Jest bardzo inteligentny, a jednocześnie w pewnym sensie przebiegły, gdy chce uzyskać informacje. Jednak jako człowiek jest miły. To naprawdę ciekawe".
"Kilkakrotnie widziałem, jak Jake interpretował moją postać" - zauważa Graysmith. "Nie udawał mojej osoby, tylko mnie interpretował. Myślę, że doskonale uchwycił mój entuzjazm i pobudliwość, moje południowe pochodzenie, uprzejmą uległość i dziwactwa. Kolor włosów już wcześniej mieliśmy ten sam".
Jeśli chodzi o oddanie rozmachu tamtych lat, czegoś więcej niż tylko odtworzenie klimatu opowieści, mówi, że on i Vanderbilt byli "jednomyślni. Ryzykowaliśmy nawet przedobrzenie" - dodaje Vanderbilt. - "Bardzo podobała mi się przedstawiona w filmie moc słów - pisarz piszący o pisarzu, który pisał o zabójcy, który zyskał sławę, ponieważ wspaniale pisał listy. Przecież właśnie dlatego pamiętamy o Zodiaku - pisał diabelnie przerażające listy adresowane nie do policji, ale do innych pisarzy. Do redaktorów gazet, którzy mówili: "Rany, to jest niezłe. Powinniśmy to wydrukować". I drukowali, a ludzie czytali te listy i dlatego nadal mówimy o zabójcy dziesiątki lat później. Taka jest właśnie moc słowa pisanego".
Graysmith napisał swoje "pamiętniki w pierwszej osobie" ("Zodiac" i "Zodiac Unmasked"), ponieważ chciał zaangażować opinię publiczna w tropienie mordercy. Kiedy rozpoczął prace, do uważnego zbadania było, jak wspomina, 2500 podejrzanych i "ściana milczenia do przebicia". "W tamtych czasach policja nie dzieliła się informacjami. Zodiak był wielką, ogromną sprawą i ten, któremu udałoby się ją rozwikłać, zostałby asem, więc policja zaostrzyła kontrolę nad danymi. Normalne było przetrzymywanie akt przez policję, żebym nie mógł ich zobaczyć, a gdy zbliżałem się do prawdy, weryfikowali jeden czy dwa fakty. Nie wolno mi też było mieć przy tych rozmowach przyborów do pisania ani kartek, więc musiałem zapamiętywać wszystkie numery seryjne i daty. Potem spędzałem długie i nużące godziny na spisywaniu wszystkiego, co udało mi się przypomnieć". Po 10 latach, 13 brudnopisach i skróceniu masy materiałów z własnego dochodzenia do 351-stronicowej książki muszę powiedzieć, że "moim chyba największym osiągnięciem, gdy odkrywałem nowe wątki, przeprowadzałem rozmowy i namierzałem brakujących świadków i podejrzanych, było odwiedzenie każdego posterunku policji, zebranie wszystkich faktów i podzielenie się nimi, tak by Zodiaka można było w końcu złapać". Dziś mówi, że to było jego największym marzeniem. Wspominając te burzliwe wydarzenia powiedział: "to cud, że sprawa Zodiaka zupełnie nas nie zniszczyła. Długie poszukiwania, nieodparty powab tej sprawy, jej tajemnica, tragedia i strata, zniszczone małżeństwa, zaprzepaszczone kariery, zrujnowane zdrowie błyskotliwego reportera - to było prawdziwe studium frustracji, gdy policja otrzymywała cios za ciosem".
Gyllenhaal chwali Roberta Downeya Jr. za epatowanie na planie szczególną energią, która zainspirowała aktorów do ożywienia historii. "Robert Downey Jr. jest niesamowity. Tym, co zrobił i co zawsze robi, jest uzewnętrznianie swojej magnetycznej osobowości. Grany przez niego Paul Avery jest swoistym trefnisiem na dworze królewskim, który tańczy wokół różnych rzeczy i ma specyficzne poczucie humoru, prawie oderwane od sytuacji, ale naprawdę śmieszne. Coś jak Dzwoneczek z "Piotrusia Pana". Rzuca światło na wszystkich, gdy tylko przelatuje obok nich" - mówi Gyllenhaal.
Fincher czuje, że miał "dużo szczęścia", mogąc pracować z taką obsadą. "Znalazłem ludzi, w którymi chciałem pracować. Miałem dużo szczęścia, że udało mi się spotkać z wieloma prawdziwymi ludźmi z tamtych czasów. Myślę, że chcieliśmy oddać im należny szacunek. Nigdy jednak nie mieliśmy zamiaru ich wiernie odtwarzać, ich fryzur itp.". Przykład: "Robert Downey Jr., który gra Paula Avery'ego, jest jedynym, który gra nieżyjącą już postać. Myślę jednak, że ma w sobie entuzjazm i jest osobą, która naprawdę umie uchwycić tajniki duszy Paula, dzięki czemu był idealny do tej roli".
Spośród czterech głównych bohaterów Toschi znał Avery'ego najdłużej. "Poznałem Paula w 1960 r., gdy miałem 28 lat. Pracowałem w Biurze Inspektorów (w wydziale policji w San Francisco) i chciałem być detektywem" - mówi Toschi. - "Przeżyliśmy ze sobą bardzo wiele. W końcu Paul zaczął brać kokainę i wylądował w szpitalu. Był naprawdę w złym stanie. Zadzwonił do mnie, zanim zmarł. Chciał napisać krótką książkę przed śmiercią, by zostawić ją swoim wnukom. Powiedział: "Dave, możemy ot tak zarobić 25 000 dolarów na głowę". Było mi go żal, bardzo żal. Ale powiedziałem mu: "Paul, zobowiązałem się wobec Roberta Graysmitha". Pamiętam, kiedy Robert po raz pierwszy przyszedł do mnie i powiedział: "Jesteś jedynym człowiekiem, który ma wszystkie informacje, jedynym, z którym mogę porozmawiać". Roberta Graysmitha poznałem w 1977 r., gdy powiedział mi, że chce pisać. Naprawdę wierzył, że tę sprawę da się rozwiązać. Naprawdę chciał spróbować. Od tego czasu się przyjaźnimy".
Toschi mówi, że Finchera zaciekawiło, dlaczego w ogóle rozmawiał z Graysmithem. Sprawa nie podlegała już czynnemu dochodzeniu, a Graysmith nie był reporterem. "To z powodu jego szczerości i uczciwości" - mówi. - "W kilka minut przekonałem się, że taki właśnie jest. Był rysownikiem politycznym. Uwierzyłem mu".
Mark Ruffalo był z kolei pod ogromnym wrażeniem Toschiego i tego, jak Fincher ukazał go w scenariuszu. "Nie przepadam za tym gatunkiem - zazwyczaj zawiera dużo przemocy" - mówi. - "Ale David napisał scenariusz w taki sposób, że gdy go czytałem, widziałem, że postać, którą mam grać, została powołana do życia w sposób niejednoznaczny i piękny. Potem wybrałem się na spotkanie z nim i na tym etapie zwyczajnie poczułem, że to szczęście móc zagrać w tym filmie. W końcu jest on wzorcem dla aktorów, którzy próbują grać role detektywów, a ja gram detektywa, na którym kilku aktorów wzorowało się, grając przełomowe role w swoich karierach".
"Robert Downey Jr. jest niesamowity. Zawsze go uwielbiałem i myślę, że zbliżył się do ideału na tyle, na ile tylko można, by nie przedobrzyć. Współpraca z nim była jednocześnie fascynująca, przerażająca i zabawna. Jest jednak pewien czynnik ryzyka. Ani fizycznego, ani związanego z przemocą - ryzykiem jest jego spontaniczność".
To właśnie Vanderbilt i producent Bradley (Brad) J. Fischer z Phoenix Pictures nabyli prawa do sfilmowania książki Graysmitha, gdy w końcu było to możliwe po prawie dziesięciu latach, w czasie których znajdowały się w stanie zawieszenia w innej wytwórni. Na myśl przychodził im tylko jeden reżyser.
"Uważałem, że David Fincher będzie w stanie opowiedzieć tę historię w sposób zgodny z tym, co się wydarzyło, i wejść w sferę psychologiczną bodźców, które motywowały ludzi w tamtych czasach. Oczywiście już wcześniej miał na swoim koncie film o seryjnym mordercy, ale ten wykraczał poza ramy gatunku" - mówi Fischer. - "W tych postaciach było coś, co istnieje w każdym z nas - zdolność poświęcenia się czemuś tak całkowicie, dzień po dniu, noc po nocy, rok po roku, że po prostu nie można tego odłożyć. Fincher umie pokazać w filmie takie aspekty ludzkiego zachowania i uczuć, które bardzo urzeczywistniają postacie i świat, który one zamieszkują. Umie dać widzom poczucie, że równie dobrze oni sam mogliby dać się wciągnąć w otchłań, nie zdając sobie z tego sprawy. Geneza tej opowieści bardzo pasowała do tego, choćby ze względu na stopnie wrogiego, odbiegającego od normy zachowania - niezależnie od tego, czy mamy na myśli seryjnego zabójcę, czy ludzi, których życie sprowadza się do podążania za czymś, co prawdopodobnie do końca życia pozostanie poza ich zasięgiem. Jest w tym coś pięknego i coś smutnego, a nawet coś więcej - przecież poznanie nieznanego jest najbardziej ludzką z rzeczy. To przymus, który istnieje w każdym z nas i może okazać się wyjątkowo destrukcyjną siłą. Wiedziałem, że Fincher pomoże nam to ukazać tak, jak nie zrobi tego żaden inny filmowiec".
"Fincher wiedział, że fabułę trzeba było uprościć, rozjaśnić" - kontynuuje ze swadą producent. - "Wiedział też, że materiał, z którym mieliśmy do czynienia, prawie wszystko, co można było znaleźć o dochodzeniu w sprawie Zodiaka, było zniekształcone jak w grze w głuchy telefon - przefiltrowane przez najgorsze sito, jakie przychodzi do głowy, czyli przez gazety".
"Sprawa nabrała przez lata własnego, mitologicznego wymiaru, a naszym zadaniem było wyczyszczenie tych wszystkich naleciałości, nakreślenie granicy pomiędzy faktami a fikcją i demistyfikacja tego, co narosło dotychczas na rzeczywistych podstawach. Należy pamiętać, że to media zamieniły Zodiaka w tę wszechmocną enigmę - chodzi mi o to, że gdy do redakcji przychodził list rozpoczynający się słowami "Tu Zodiak", to gazety zaczęły go nazywać "Szyfrowym zabójcą!". To tak jakby zobaczyć ogromny i przerażający cień, który na ścianie zmienia się w potwora, a potem zrozumieć, że źródłem jest po prostu jeden człowiek, który niezdarnie zastrzelił pięć osób i zadźgał nożem dwie kolejne, do wszystkich się wcześniej podkradłszy. On nie jest jak genialny kojot z kreskówki, jak zaczęliśmy go nazywać - to smutny, żałosny i niewiarygodnie chory człowiek, który o mały włos nie został schwytany. Reszta powstała w umysłach ludzi, gotowych zamienić każde spragnione wyobrażenie w największego demona".
Dlatego, jak mówi Fischer, "proces był długi i żmudny, ale istotny, jeżeli mieliśmy opowiedzieć prawdę. Zakazane było więc opieranie się na źródłach z drugiej lub trzeciej ręki. Głównym materiałem stały się raporty policyjne. One i ludzie, którzy tam byli. Zasada była dość prosta: znajdźmy wszystkich, którzy faktycznie byli zaangażowani w dochodzenie, siądźmy naprzeciwko nich, spójrzmy im głęboko w oczy, zadajmy bezpośrednie i czasem trudne pytania, a potem posłuchajmy, co mają do powiedzenia. Porozmawialiśmy więc z Bryanem Hartnellem, z Mike'iem Mageau, który teraz jest bezdomny i tak naprawdę nigdy nie doszedł do siebie po postrzale w 1969 r., z Dave'em Toschim, z Billem Armstrongiem, z Kenem Narlowem, z George'em Bawartem. Posadziliśmy w jednym pokoju Dona Cheneya i Sandy Panzarellę po raz pierwszy od czasu, gdy byli przesłuchiwani przez policję w latach 70., i poprosiliśmy ich, by opowiedzieli nam każdy szczegół swojej historii. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, by wydobyć prawdę".
Producent Mike Medavoy, współzałożyciel i członek zarządu spółki Phoenix Pictures, mówi, że w materiale ciekawe było "raczej nie to, co dotyczyło seryjnego mordercy, bo to zupełnie osobna historia, ale co dotyczyło ludzi, którzy go ścigali. Tak właśnie się dzieje, gdy coś staje się naszą obsesją i zaczynamy tracić właściwy cel z oczu. Na pewno się zagubimy, na pewno zniszczymy wszystko po drodze... i tak właśnie się stało z każdym z nich. Graysmith wrócił, ale już nie jest żonaty. Spójrzcie, co stało się z głównymi bohaterami. Dla mnie właśnie to jest w filmie fascynujące".
"Tak naprawdę zatracili się w trakcie pogoni za tą sprawą" - dodaje Medavoy. - "David, Brad i Jamie" - trio wykonujące własną brudną robotę - "z uporem maniaka starali się wszystko wykonać dokładnie. Myśleliśmy, że Brad zostanie policjantem i porzuci show business (no, niezupełnie)!"
Producent Arnold W. Messer, wspólnik Medavoya i prezes Phoenix Pictures, mówi: "to prawdopodobnie najlepiej przygotowany scenariusz, stanowiący najdokładniejsze odzwierciedlenie rzeczywistych wydarzeń, zgodne z zasadami kręcenia filmów dramatycznych. Jestem producentem od 30 lat i nigdy nie pracowałem przy filmie, który byłby aż tak bliski prawdy i któremu poświęcono by tyle badań i energii. Rozmawialiśmy z każdym żyjącym człowiekiem, którego postać pojawiła się w filmie. Z każdym, kto miał jakiś wkład w sprawę w ten czy w inny sposób... chłopcy przekopywali się przez książki, akta, przez 10 000 stron dokumentów. Wykonali imponującą pracę, by zagwarantować zgodność z faktami".