Reklama

"Złoty środek": CHŁOPACKIE KINO OLAFA L.

Olaf Lubaszenko był już aktorem doskonale znanym z bardzo zróżnicowanych ról (popularność przyniosły mu zwłaszcza występy w filmach Władysława Pasikowskiego, a prestiż chociażby udział w "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego), kiedy stanął po drugiej stronie kamery.

"Sztos" (1997) był historią rozegraną w realiach trójmiejskiego półświatka, z udziałem niektórych jego autentycznych przedstawicieli. Akcję osadzono w latach 70. Lubaszenko postanowił połączyć nostalgiczne nieco spojrzenie na tamte czasy z wyraźnym nawiązaniem do wzorców amerykańskich. Choć analogie do klasycznego "Żądła" były oczywiste, sukces okazał się jednak połowiczny. Zawiniło pewne niezdecydowanie twórców. Czy przywoływać czas miniony i śmiało idealizować szemranych bohaterów, czy też skupić się na sensacyjnej, zaskakującej opowieści? Lubaszenko wybrał drogę kompromisową. Mimo to trzeba przyznać, że charyzmatyczni aktorzy - zwłaszcza Jan Nowicki - nie zawiedli, a specyficzny klimat miasta został oddany bardzo sugestywnie.

Reklama

Właściwie wszystkie filmy Lubaszenki część krytyki zaliczała, niezbyt słusznie, do nieprecyzyjnie określanego nurtu "kina bandyckiego". Trzy kolejne utwory - "Chłopaki nie płaczą" (2000), "Poranek kojota" (2001) "E = mc 2" (2002) - które można traktować jako swoistą trylogię, rzeczywiście przynosiły portrety gangsterów oraz lekko satyryczny obraz podretuszowanej polskiej codzienności z wyraźnie pastiszowym tonem. Chociaż są to opowieści o krwawych porachunkach, bandyci jawią się tu jako bohaterowie w gruncie rzeczy niegroźni, raczej zabawni, a nawet sympatyczni. Chwytem często stosowanym przez Lubaszenkę było wygrywanie kontrastu pomiędzy groźnym wizerunkiem a zaskakującymi aspiracjami. Tak było chociażby z "Bolcem" (Michał Milowicz) marzącym o karierze muzycznej czy paradującym w zabawnym sweterku cynglem "Gruchą" granym z budzącą rozbawienie śmiertelną powagą przez Mirosława Zbrojewicza.

We wspomnianych filmach zapisał się znak czasu. Główne postaci to przecież ludzie, których dawniej zaliczylibyśmy do inteligencji: początkujący artyści (jak w dwóch pierwszych filmach) czy pracownik uniwersytecki w "E = mc2" . Są oni w realiach drapieżnego kapitalizmu słabi, zagubieni i może nawet do kupienia, choć nieodparcie sympatyczni i trzymający w końcu jakiś moralny pion. Z niespodziewanych spotkań ze światkiem kryminalno-aferalnym wychodzą bez większego szwanku na ciele, ale i na duchu, wykazując się pewnym sprytem, a w każdym razie talentem do przetrwania. To jednak "harcerze", choć z niewątpliwą skłonnością do grzechu, w świecie pełnym pułapek i - czasem całkiem trywialnych - erotycznych i materialnych pokus. Chyba nie bez powodu najpopularniejszym filmem Lubaszenki są "Chłopaki nie płaczą", gdzie ten ton jest najsilniejszy i wyrażony najbardziej wdzięcznie i swobodnie. Rzecz kręci się tu wokół inicjacji seksualnej, traktowanej jak w szczeniackim pieprznym dowcipie, ale z niespotykaną w polskim kinie otwartością. Stało się tak zapewne także pod wpływem coraz lepiej znanych w Polsce amerykańskich przebojów dla nastolatków, ale trzeba przyznać, że zachowano przaśną rodzimą specyfikę. Z kolei w "Poranku kojota" jeden z kluczowych gagów dotyczył... trudności ze zdobyciem prezerwatywy. Okazało się, że takie dosadnie ujęte kwestie przestały być w polskim, przeważnie mocno pruderyjnym albo "artystycznie erotycznym" kinie tabu. Wiązał się z tym też pewien kłopot, widoczny zwłaszcza z dzisiejszego punktu widzenia. Chociaż u Olafa Lubaszenko nie ma widocznego mizoginizmu jak u niektórych jego kolegów-reżyserów, to jednak kobiety traktuje się tu dość przedmiotowo. Taką, dość powszechną, mentalność Lubaszenko opisywał i robił to dosyć trafnie, na szczęście ze swego rodzaju dystansem. W "Złotym środku" dość nieoczekiwanie uczynił bohaterką kobietę i to w podwójnej roli...

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Złoty środek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy