"Z miłości do gwiazd": ROZMOWA Z KADEM MERADEM
WYWIAD Z KADEM MERADEM (Robert Pelage)
Dlaczego postanowił pan zaangażować się w ten projekt?
Skontaktował się ze mną Christophe Rossignon, twierdząc, że ma projekt, który jego zdaniem może mnie zainteresować. Dobrze go znam i wiem, że kiedy mówi coś takiego, warto go posłuchać. Scenariusz był świetny, a zwłaszcza moja postać, pełna wad, dość dwuznaczna i bardzo ludzka. Co więcej, widziałem pierwszy film Laetitii Colombani, Kocha... Nie kocha! i niezwykle mi się podobał. Wiedziałem, że nie byłem jej pierwszym wyborem, a to znaczyło, że muszę się postarać, żeby zechciała powierzyć mi tę rolę. Postanowiłem więc o nią walczyć, ale po naszym pierwszym lunchu, Laetitia powiedziała Christophe'owi, że właśnie poznała Roberta Pelage! W konfrontacji z tą postacią czułem się tak jak wtedy, kiedy grałem w filmie Je vais bien, ne t'en fais pas, również wyprodukowanym przez Christophe'a oraz w Jeszcze dalej, niż północ: czułem, że jestem w stanie ją zagrać, ale przeczucie to zupełnie co innego niż pewność.
Jak określiłby pan swoją postać?
Robert to Pan Normalny, zwyczajny facet, z rodzaju tych, jakich codziennie spotykamy na ulicy, który ma w mózgu mikroskopijną rysę, popychającą go do bycia tym, kim jest. Zupełnie jakby cierpiał na swego rodzaju schizofrenię. Te gwiazdy pasjonują go tak, jak innych podrasowanie samochodów. Oddaje się temu bezgranicznie; poświęca swój czas, pieniądze i życie. Prywatnie łączą go z ludźmi normalne związki - kocha żonę i córkę - ale coś pcha go do prowadzenia tego drugiego życia, jakby w jego własnym czegoś brakowało. Postrzegam go jako normalnego człowieka, który często myśli bardzo klarownie, a od czasu do czasu ma drobne wpadki. Lubię go. Mnie też czasem pasjonują ludzie, chociaż nie posuwam się tak daleko!
Robert to osoba prosta, szczera, konsekwentna, której nic nie brakuje. Można poczuć z nim więź. W przypadku moich ról, często myślę o jakimś aktorze albo filmie. Tym razem przyszedł mi do głowy film Zdjęcie w godzinę z Robinem Williamsem. Wygląda normalnie, ale ma też inną, obsesyjną stronę charakteru. Od razu wspomniałem o tym Laetitii. Z miłości do gwiazd to komedia, ale równie dobrze mogłaby być thrillerem.
W jaki sposób budował pan swoją postać?
Przez 140 scen, w których ta postać się pojawia! Temu rodzajowi scenariusza trzeba się bez reszty poświęcić. Laetitia wiedziała, co chce przekazać, a nietrudno zagrać kogoś zachwyconego gwiazdą w towarzystwie Catherine Deneuve. Dałem się ponieść tej historii i prawdziwemu życiu. Znam ten rodzaj domu na przedmieściach, w jakim mieszka Robert, znam takiego typowego gościa z przedmieść. Fabuła jest bardzo dobrze napisana, a poza tym pracowałem z Emmanuelle Béart i Mélanie, więc musiałem jedynie grać...
Jak pracowało się panu z trzema gwiazdami?
Wielcy aktorzy i aktorki szybko sprawiają, że zapominasz o ich wyjątkowości. Starałem się być fanem, kiedy było to konieczne. Przy Catherine Deneuve człowiek szybko się rozluźnia. Zanim się spotkaliśmy, obejrzała kilka moich filmów. Próbowaliśmy umówić się na drinka, żeby się lepiej poznać - ale udało się nam to tylko raz, podczas pokazu zamkniętego dla prasy i recenzentów. Grając u boku aktorek kalibru jej czy Emmanuelle, musiałem wykorzystać swój urok osobisty, żeby udowodnić, że przynależę do tego kręgu. Kiedy otrzymujesz tyle propozycji grania różnorodnych postaci co ja, których nie oferuje się innym, bardzo dobrym aktorom, musisz być pewny siebie, a mnie zawsze nękają wątpliwości. Nie chcę nikogo zawieść.
Rozmawialiście o tym, co stanowi temat filmu?
Nie rozmawialiśmy o ich wizerunku, kreowanym w filmie - nie to było tematem Z miłości do gwiazd. Jestem bramą, prowadzącą widzów do ich wyobrażeń o tym świecie. Na początku to moja postać jest szalona, ale potem fabuła się rozwija. Myślisz, że problemem jest Robert, podczas gdy naprawdę są nim te aktorki. Film nie rozwija się linearnie i nie ogranicza się do dobrego pomysłu wyjściowego, lecz przedstawia rozwój postaci, które zmieniają się pod wpływem siebie nawzajem. Wprowadza to dodatkowy wymiar do komediowego świata Z miłości do gwiazd. Znajdziemy w nim nie tylko element zaskoczenia i intrygę, ale też całą gamę emocji.
Z czego najbardziej się pan cieszy, jeśli chodzi o ten film? Czy ma pan ulubioną scenę?
Bardzo lubię scenę, w której jestem sam na sam z trzema aktorkami. Znajdujemy się w mieszkaniu Roberta, one siedzą na kanapie, a on rozmawia z nimi jak mężczyzna, którym się wreszcie stał. Kręciliśmy to na końcu. To było ich ostatnie ujęcie. Dla mnie ta scena była swoistym wydarzeniem, ale wtedy pracowałem już nad filmem od dłuższego czasu, więc byłem zbyt mocno zaangażowany, żeby to sobie uświadomić.
Lubiłem też sceny z Antoine'm Duléry. Doskonale się z nim pracuje, jest bardzo cool. Znamy się w prawdziwym życiu i chętnie spędzamy ze sobą czas, więc odgrywanie z nim bliskiej przyjaźni było bardzo przyjemne. Ten film nie miał złych momentów. Bardzo dobrze rozumieliśmy się z Laetitią. Odnalazłem się w postaci Roberta.