Reklama

"Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja": ROZMOWA Z JERZYM GRUZĄ

Jest pan współtwórcą polskiej telewizji - autorem kilku seriali, inscenizatorem kilkuset spektakli teatralnych, twórcą programów rozrywkowych, wręcz pewnego modelu rozrywki, którego symbolami są takie cykle jak "Poznajmy się" czy "Małżeństwo doskonałe", nie mówiąc już o festiwalach w Opolu i Sopocie. Jak pan, człowiek telewizji, ocenia programy typu "Big Brother"?

To jest pewne nieporozumienie, które ciągnie się od chwili wejścia filmu "Gulczas, a jak myślisz?" na ekrany. Ten film nie miał wcale ani kontynuować "Big Brothera", ani też dyskontować popularności tego programu. To miał być skromny, niskobudżetowy film bez ambicji przewracania świata do góry nogami czy zastanawiania się nad sensem życia, nie wart tej zaciętości, z jaką rzuciła na niego krytyka. Pomysł polegał na tym, by wykorzystać postacie znane z tej audycji. I na tym polegało moje zadanie, zadanie, jakie wyznaczył mi producent. Tu powinno paść pytanie, dlaczego zdecydowałem się to zadanie realizować.

Reklama

Właśnie: dlaczego?

Otóż nie nakręciłem filmu kinowego od 20 lat, a moje poprzednie filmy - takie jak "Przeprowadzka" czy "Noc poślubna w biały dzień" - zamiast do kin trafiały na półki z powodów cenzuralnych. I oto dostałem nieoczekiwaną propozycję od człowieka, który zaryzykował swoje pieniądze, i zgłosił się do mnie z pytaniem, czy chciałbym zrobić film fabularny. Bardzo bym chciał, mam nawet kilka ciekawych scenariuszy w szufladzie, tylko nikt się nimi nie interesuje, a ja nie umiem się zakręcić, aby zebrać konieczne środki. Tymczasem Jacek Żelezik zaproponował mi film wykorzystujący uczestników "Big Brothera". Było to świeżo po finale pierwszej edycji, ci ludzie byli szalenie popularni, więc zgodziłem się. Tak to się zaczęło. Potem trzeba było wymyślić scenariusz - techniczny, jak ja to nazywam, który pomieściłby 15 osób w jakiejś sensownej historyjce. I to udało się nam osiągnąć.

Wbrew oczekiwaniom krytyki.

Główny zarzut to ten, że zrobiliśmy ten film "dla kasy". Tak to już jest w Polsce, że kiedy ktoś coś robi "dla kasy", to ma to posmak skandalu. A co to znaczy "kasa"? "Kasa" to oglądalność. Zarzucono nam również, że zamiast zawodowych aktorów zatrudniliśmy amatorów. A mnie tacy amatorzy interesują czasami bardziej niż ci aktorzy, których widzę wszędzie: w kinie, telewizji, teatrze, reklamie. Kilka znajomych twarzy, parę gwiazd, które mają przynosić producentowi pieniądze, a jak się okazuje - nie przynoszą. Wolę już pracować z naturszczykiem, z kimś nowym, jeżeli jest interesujący, ciekawy.

Wróćmy do oglądalności: 375 tysięcy widzów na "Gulczasie" to sporo.

Zważywszy na skromne środki, jakimi dysponowaliśmy, to wynik znakomity. Żałuję jednak, że "Gulczas" został zlekceważony przez krytykę, z wyjątkiem może głosu pani Krystyny Lubelskiej z "Polityki". Ten film nie jest tylko - jak to się mówi - produktem medialnym "dla kasy", ma pewne przesłanie, ironię, pewien cudzysłów odnoszący się do otaczającej nas rzeczywistości. Dziennikarze tego nie dostrzegli.

I dlatego "Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja" jest pamfletem na media?

W pewnym sensie. Byłbym zadowolony gdyby tak został odczytany. To skromny film, dysponujemy niewielkimi środkami, ale chciałbym zasygnalizować pewne zjawisko, pokazać mechanizmy kreowania pewnych sytuacji. Widz jest świadkiem tworzenia faktów medialnych, wykorzystywanych do rozmaitych celów, traktowanych jak produkt, którym się obraca aż do całkowitego wyeksploatowania.

Tak jak uczestnicy "Big Brothera"?

Stopniowo "Big Brother" staje się synonimem wszystkiego. Dla mnie ta audycja jest typowym przykładem wykreowania kogoś z dalekiej prowincji na idola, gwiazdora. To rodzaj zabawy, która daje człowiekowi szansę zaistnieć: czy z niej skorzysta, zależy wyłącznie od niego. Tymczasem manipulowanie faktami oraz kreowanie zdarzeń i ludzi jest zjawiskiem nie tylko starszym niż "Big Brother", ale i uprawianym na daleko szerszą skalę, na dodatek całkiem serio.

Media to jeden z tematów filmu, który w pewien sposób powiela formułę "Gulczasa".

Rozmawiamy w trakcie montażu, ja jeszcze do końca nie wiem, jaki to będzie film. Logika podpowiada, by wykorzystać sukces frekwencyjny "Gulczasa", toteż w "Kosmicznej nominacji" znajdą się pewne motywy z poprzedniego filmu: w ten sam sposób dobraliśmy obsadę, podobnie patrzymy na polską rzeczywistość, będą więc znajome sprawy i postacie. Zobaczymy Grzesia i Karolinę, Alicję, Gulczasa, Manuelę, parę osób z drugiej edycji "Big Brothera". Jednak zasadnicza fabuła toczy się wokół postaci Irka Grzegorczyka - najbardziej kontrowersyjnej indywidualności polskiego "Wielkiego Brata", ale jego ekranowe losy traktuję jako pewne uogólnienie. Jest oto jakiś człowiek mieszkający w wielkim bloku, ma rodzinę, dzieci. Na pozór niczym się nie różni od innych, ale ma swój świat, drobną obsesyjkę - wierzy w swój kontakt z kosmosem.

Taka kolorowa kropka w szarym tłumie?

Taka kolorowa kropka, która przypomina, że każdy z nas ma prawo do jakiegoś wariactwa. Tylko że czasem zdarza się, że wariactwo stworzone na własny użytek zostaje wykorzystane przez innych, a bywa, że wręcz zmarnowane.

Przez media?

Czasem też przez media, czasem przez zapatrzonych w swoje sprawy ludzi. Tyle że to już temat na inny film, raczej nie na komedię. Ja widzę świat w krzywym zwierciadle, dostrzegam rzeczy śmieszne. Już tak jestem skonstruowany, że mi daleko do płaczu i dramatu.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy