"Wszystko co kocham": MATEUSZ BANASIUK
Nie jesteś debiutantem, śmiało można powiedzieć, że jesteś oswojony z kamerą. Co było dla Ciebie najważniejsze w pracy z Jackiem Borcuchem?
Przede wszystkim Jacek pozwalał nam czuć się komfortowo, zarówno na planie, jak i poza nim. Stworzyliśmy sobie atmosferę punk rocka 24 h na dobę. Imprezy, rozmowy, różne wariactwa i plan. Świetnie się dogadywaliśmy, bo Jacek, podobnie jak ja, jest również aktorem i muzykiem; mamy podobną wrażliwość. Traktował nas wszystkich po partnersku, a nasze uwagi były dla niego bardzo cenne i często brał je pod uwagę.
Czy mógłbyś powiedzieć kilka słów o filmie, które zachęciłyby Twoich rówieśników do wybrania się do kina?
To film o tych wszystkich pięciu rzeczach, o których już mówiliśmy: o miłości, przyjaźni, wolności, buncie i muzyce. O ucieczce, o marzeniach, o tym, że życie jest nieprzewidywalne i zaskakujące. To kameralna i ponadczasowa opowieść, która pokazuje to, co w ludziach najciekawsze. Dla mnie "WCK" to najlepszy film polski ostatnich lat i takie filmy, jako widz, chcę oglądać. Jest świetna muzyka, piękne zdjęcia Michała Englerta, który w ubiegłym roku zdobył nagrodę w Gdyni za "33 sceny z życia", doskonała obsada.
W scenach koncertów w Koszalinie i szkole brali udział statyści, którzy naprawdę świetnie się bawili, to nie było zagrane. Energia, którą od nas dostali, sprawiła, że zapomnieli o tym, gdzie się znajdują. Bo jeżeli coś jest prawdziwe, to ludzie to kupują. W tym filmie jest sama prawda. Jacek nie przepuścił żadnego fałszu.
Czy udział w tym filmie sprawił, że na pewne sprawy patrzysz teraz inaczej?
Wiem, że takie właśnie kino chciałbym robić, w takich filmach grać. Podoba mi się cały ten szum wokół "WCK"; że mogłem pojechać do Gdyni, spotkać się z innymi aktorami, że jestem w tym środowisku, które, oczywiście, bywa czasami toksyczne. Fajne jest to, że stworzyłem coś, co się ludziom podoba. Jestem dumny z tego, że byłem częścią tego zespołu. Tak, zespołu, bo na planie każdy jest ważny. Gdyby zabrakło kogoś z całej tej naszej ekipy, powstałby pewnie zupełnie inny film.
Którego z aktorów mogłabyś nazwać swoim idolem? Czy bliżsi Ci są James Dean, Zbigniew Cybulski czy raczej Brad Pitt i Johnny Depp?
Kiedyś, w szkole podstawowej, mieliśmy opisać swoich idoli filmowych. Musiałem wtedy szukać trochę na siłę, bo nie miałem jeszcze żadnych aktorskich autorytetów. Opisałem aktora, którego bardzo lubiłem - Jerzego Stuhra. Zawiedziona nauczycielka zapytała, czemu nie napisałem o swoim ojcu i to dało mi do myślenia. Przez to, że był tak blisko nie zauważyłem, że to właśnie mój tata jest dla mnie największym autorytetem i idolem. Często się spieramy, ale wiem, że mogę z nim porozmawiać, bo on mnie rozumie. Podoba mi się to, że mam w nim partnera. Kiedyś przez długi czas odradzał mi uprawiania tego zawodu. Teraz jednak jest ze mnie dumny.
Jeżeli chodzi o pozostałych, to przede wszystkim cenię Jamesa Deana. Zanim obejrzałem filmy z jego udziałem, zobaczyłem dokument o nim. Zafascynowała mnie wtedy jego osoba, bo zobaczyłem w nim siebie, zbuntowanego, niepokornego. Kiedyś nawet fizycznie byłem do niego podobny.
Często imponują mi też aktorzy, z którymi spotykam się na planie: Michał Żebrowski, Andrzej Chyra. Ten ostatni bardzo zaimponował mi swoim luzem, który miał na planie. W rolę wchodził niemal płynnie. Uwielbiam też aktorów amerykańskich, w ogóle amerykańskie granie. Zaraziła mnie tym pani Ela Swoboda z Warszawskiej Szkoły Filmowej, która uczyła mnie metody stosowanej w Actors Studio. Takie granie interesuje mnie najbardziej - żeby poczuć coś przez środek . Tacy są np. Leonardo DiCaprio, Robert De Niro, Al Pacino.