Reklama

"Wojownik": ASIF KAPADIA O PRODUKCJI

Nie chciałem pójść na łatwiznę i zrobić skromny debiut. Filmowanie dwojga ludzi znajdujących się w jednym pokoju w ogóle mnie nie interesowało. Dlatego też postanowiłem pracować z moim współscenarzystą Timem Millerem. A półtora roku później stałem pośrodku pustyni Radżastan, mając przed sobą 250 osób ekipy. Było 47 stopni Celsjusza. Mieliśmy konie, wielbłądy, krowy, skorpiony, uzbrojonych wojowników, ponad 600 mieszkańców pięćsetletniego pustynnego obozu. Rozejrzałem się dookoła i pomyślałem: to jest to – mój pierwszy film!

Reklama

W rok po ukończeniu Royal Collega of Art spotkałem Tima Millera, wykładowcę mojej byłej uczelni. Spotkaliśmy się, żeby przedyskutować naszą współpracę przy scenariuszu. Chcieliśmy, aby ta historia łączyła elementy realizmu magicznego i przypowieści ludowej. Jest taka legenda japońska opowiadająca o młodym synu wojownika, którego ojciec uciekł od swego pana. Ludzie pana przynieśli głowę, którą syn wojownika zidentyfikował jako głowę ojca, tym samym pomagając mu w ucieczce. Chłopiec został zabity. Chcieliśmy się dowiedzieć, dlaczego ojciec uciekł? I co w dalej mogło się z nim stać?

Tim i ja postanowiliśmy zająć się tą historią, umieszczając ja nieco w innej tradycji. Na pustyni Radżastan, na północnym wschodzie Indii żyje ród Radżputów. Tam też realizowałem mój pierwszy film krótkometrażowy. Tim i ja chcieliśmy nadać historii charakter magiczny, a realizacja w Indiach zapewniała wiarygodność elementów mistycznych.

Chciałem dojrzeć jako reżyser, zrobić coś wyjątkowego. Byłem pod wielkim wpływem westernów Sergio Leone i japońskich filmów, w szczególności takich reżyserów jak Kenji Mizoguchi i Zhang Yimou. Lubię opowiadać historię obrazami, z minimalną ilością dialogów. Uwielbiam kręcić w miejscach dziwnych i egotycznych, oddalonych od największych skupisk ludzkich. Lubię, gdy historia jest prosta i dopasowuje się do krajobrazu, w którym się rozgrywa.

*****

Urodziłem się i wychowywałem w Hackney, dzielnicy Londynu. Moi rodzice przybyli do Wielkiej Brytanii z Gudżuratu w połowie lat 60. Pierwszy raz byłem w Indiach, gdy miałem 23 lata. Spędziłem tam wtedy 2 tygodnie. Następnym razem pojechałem tam, żeby nakręcić mój film absolutoryjny „The Sheep Thief”. Było to najtrudniejsze wyzwanie, jakie spotkało mnie w całym moim życiu. A teraz, trzy lata później, zdecydowałem się, wrócić tu jeszcze raz, żeby nakręcić film znacznie dłuższy i o wiele bardziej skomplikowany niż pierwszy. Dlaczego? Bo na samą myśl robienia filmu w szarej, londyńskiej mgle, wpadam w depresję. Natomiast w Indiach światło jest niesamowite. Uwielbiam też nieskalaną czystość przyrody, a przede wszystkim ludzi. Takich twarzy długo się nie zapomina.

Spędziłem mnóstwo czasu w Indiach, szukając obiektów zdjęciowych z drugim reżyserem Amitem Kumarem. Wynajęliśmy samochód ambasadora i jego kierowcę i wyruszyliśmy w drogę. Staraliśmy się trzymać zasady, aby nigdy nie jechać tą samą trasą dwa razy. Zresztą nie było to trudne, bo nie mieliśmy żadnych szczegółowych map terenu. Nie było drogowskazów ani znaków drogowych. Przemieszczaliśmy się tam trochę po omacku, zatrzymując się gdzie się dało. Raz nawet musieliśmy spędzić noc w samochodzie, bo nie udało nam się znaleźć hotelu. Mieliśmy wrażenie, ze znaliśmy już wszystkie zakamarki w Radżastanie. Większość fortów i wiosek była zabudowana na wzniesieniach, co wiązało się z koniecznością wspinania się godzinami w skwierczącym upale.

W końcu, w samym środku niczego, znaleźliśmy małą opuszczoną osadę w okolicy wioski Kotcasta. Nie było tam prądu ani bieżącej wody. Położona była oczywiście na zboczach skalistego wzgórza. Ale było tam wszystko, czego potrzebowaliśmy: przestronny dziedziniec, niskie budynki i wąskie uliczki. A przede wszystkim, pustynia, otaczająca wioskę, nadawała się idealnie, aby wybudować tam dom wojownika.

Odkryliśmy także miasteczko zwane Barmer, na zachód od pustyni Thar. Prawdziwy pustynny pejzaż: karłowata roślinność, wydmy, ostańcowe wzgórza, maleńkie wioski.

Pojechaliśmy też ma północ Indii, w góry, gdzie musieliśmy się dużo wspinać, aby cokolwiek zobaczyć. Pustynne upały to nic w porównaniu z górskimi szlakami. Cały czas byliśmy narażeni na lawiny spadających kamieni. Drogi były wąskie, nie było żadnych szans, aby dwa pojazdy mogły się wyminąć. Było naprawdę dobrze, jeśli jechaliśmy 20 km/h. Mimo to warto było umierać ze strachu. Nie da się bowiem opisać uczucia, gdy staje się u podnóża Himalajów. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś tak pięknego.

Zanim padł pierwszy klaps, rozbito orzech kokosowy i podzieliśmy się jego zawartością. Jest to hinduski rytuał mający przynieść szczęście, a wtedy bardzo go wszyscy potrzebowaliśmy. Kiedy robi się tylko filmy krótkometrażowe, nie jest się przygotowanym do długiego okresu zdjęciowego. A nasz liczył 11 tygodni. Mogliśmy kręcić 6 dni w tygodniu. Moja ekipa składała się z 250 osób z różnych krajów, z Wielkiej Brytanii, Indii, Francji i Kanady. Dialogi nagrywaliśmy w dwóch językach angielskim i hindi. Na pustyni temperatura wielokrotnie przekraczał 45 stopni Celsjusza. Wokół kłębiły się prawdziwe tłumy ludzi: uzbrojeni wojownicy, aktorzy, statyści, ekipa oraz zwierzęta: konie, wielbłądy, skorpiony, anakondy. Zbudowaliśmy wioskę, a następnie ją spaliliśmy. Rozejrzałem się dokoła i zdałem sobie sprawę, że jestem jedyną osobą, która jeszcze nigdy nie brała udziału w zdjęciach tego rodzaju. Dopóki nie zaczniesz reżyserować, nigdy się nie dowiesz, ile tak naprawdę jesteś w stanie nakręcić dziennie. Poza tym zawsze zdarzają się jakieś wypadki. Moja ekipa cierpiała strasznie, przede wszystkim z powodu odwodnienia i oparzeń słonecznych. Zdarzały się również przypadki malarii, ukąszeń skorpionów i pogryzień przez psy chore na wściekliznę. Ale przetrwaliśmy wszystko. Mieliśmy na szczęście świetny catering i stałą dostawę wody Bisleri (indyjska odmiana Evian). Ja sam rozchorowałem się tylko raz w ciągu całego okresu zdjęciowego. Czułem się źle przez jeden dzień – całe szczęście, że był to dzień przerzutu.

Po 6 miesiącach spędzonych na pustyni, przenieśliśmy się w góry, na północ. Było tam bardzo zimno. Mieszkaliśmy w okolicach Manikaranu, gdzie nie ma praktycznie twardych dróg. W hotelu nie było ogrzewania. Aby było cieplej, przymocowałem do okna koc i spałem w 7 swetrach. Dni były krótkie, słońce późno wychodziło zza wzgórz i szybko chowało się za grzbiety Himalajów po drugiej stronie. Ciągle zmagaliśmy się z kaprysami pogody. W jednej chwili było słońce, a już w następnej padał śnieg. My jednak nie mogliśmy czekać na poprawę pogody. Zachowanie tzw. ciągłości było praktycznie niemożliwe.

Najwięcej czasu poświęciłem doborowi obsady. Według mnie, jeśli dobrze się wybierze aktorów, film łatwiej się reżyseruje. Uwielbiam pracować z naturszczykami, są bardziej wiarygodni, mają bardziej wyraziste spojrzenia i wygląd. Lubię ten ich powolny, naturalny sposób gry. Najtrudniej jednak było mi wytłumaczyć moim hinduskim aktorom temat filmu, który robiliśmy. Jest to zupełnie inne kino niż to, które można zobaczyć w Indiach.

Szukając odtwórcy roli głównej – wojownika – spotkałem się chyba z wszystkimi aktorami w Indiach. Irfan Khan ukończył National School of Drama w New Delhi. Jest wspaniałym aktorem i niesamowicie wygląda. Jak tylko go zobaczyliśmy, wiedzieliśmy, że jest to właściwa osoba, zdolna poprowadzić cały film, tym bardziej, że nie ma w nim wielu dialogów. Irfan zrealizował już wiele seriali i zagrał w kilku filmach. Zachwycił mnie jego sposób bycia. Co więcej, był filmowcem z prawdziwego zdarzenia. Uwielbiał filmy z całego świata i dobrze rozumiał moje oczekiwania względem niego.

Do roli złodzieja Raiza szukaliśmy prawdziwego dziecka ulicy. Odkryliśmy szkołę założoną przez twórców filmu „Salaam Bombay”. Uczęszczali do niej chłopcy, którzy często wchodzili w konflikt z prawem, którzy spali na dworcach kolejowych dużych miast. Teraz znaleźli dach nad głową i wszyscy uczyli się zawodu. Poznaliśmy wielu z nich .Zaskoczyli mnie, bo byli bardzo twórczy: niektórzy z nich śpiewali, inni tańczyli, grali na instrumentach i żonglowali.

Noor Mani był ostatni z wszystkich chłopców biorących udział w castingu. Na początku był bardzo nieśmiały, ale potem zaczął opowiadać o sobie. Gdy miał siedem lat uciekł z domu, mieszkał na dworcu, a jego życie przypominało wyboista drogę. Gdy mówił nam o tym, długie włosy zakrywały mu oczy. Wiedział, jak przeżyć na ulicy, miał kapitalne poczucie humoru i dystans do wszystkich złych rzeczy, jakie go spotkały. Noor znał angielski, co umożliwiło nam sprawną komunikację, bo muszę się przyznać, ze mój hindi nie jest najlepszy.

Najtrudniej było nam znaleźć Biswasa. Aktorzy, którzy byli silni i dobrze zbudowani, nie potrafili jeździć konno. Spędziliśmy wiele czasu, ucząc ich jazdy konnej i posługiwania się mieczem. Efekty szkolenia nie były zadowalające. W końcu rolę Biswasa zagrał kaskader, uczył innych jazdy konnej. Sheikh Annuddin potrafił zachowywać się jak wojownik, prawidłowo trzymał miecz, no i umiał zabijać ludzi, tak by na ekranie wyglądało to realistycznie, ale nie narażało ich na niebezpieczeństwo.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Wojownik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy