"Wojna światów": EFEKTY SPECJALNE
Przy udziale setek statystów, krzyczących i biegających w ogniu i dymie, zasadnicze elementy każdej z ważniejszych scen powstawały przy pomocy komputera. „Kiedy zdecydowałem się przenieść ponownie na ekrany „Wojnę Światów”, jeden z pierwszy telefonów jakie wykonałem szukając współpracowników, był do Dennisa Murena”, wspomina reżyser Spielberg.
Laureat ośmiu Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej za osiągnięcia w dziedzinie efektów specjalnych (z czego trzy za pracę przy filmach Spielberga – „E.T.”, „Indiana Jones i Świątynia Przeznaczenia” /Indian Jones and the Temple of Doom/ oraz „Jurassic Park”), Dennis Murren jest nadal jedną z wiodących sił napędowych całej współczesnej sztuki efektów specjalnych.
Jak mówi scenograf filmu Carter, który współpracował z Murenem przy kilku innych projektach: „To, co Dennis Muren i cała ekipa ILM wnoszą do filmu, to umiejętność zobaczenia w naszym codziennym świecie tego, czego nigdy w innych okolicznościach nie bylibyśmy w stanie zauważyć. Na ekranie zostaje to sfilmowane w taki sposób, że wydaje nam się jakby istniało tam od zawsze.”
Jak mówi Muren: „Zawsze staram się znaleźć coś nowego do wykorzystania w filmie. Jak tylko uda mi się zakończyć jedno przedsięwzięcie filmowe, natychmiast nachodzi mnie myśl ‘Ten film jest już przestarzały. Takie efekty już były, co w tym nowego?’ i staram się wtedy wpaść na jeszcze bardziej nowatorskie rozwiązania. Sam pomysł nakręcenia „Wojny Światów” wydawał mi się ekscytujący, a to za sprawą książkowej wizji wszystkich tych kosmicznych machin wojennych. Sądzę, że mam pojęcie o tym, co ludzie już wcześniej widzieli na ekranie, a co jest zupełnie świeżym pomysłem. Mam bowiem tę wadę, że nudzę się pewnymi rzeczami prędzej niż ma to miejsce w przypadku samych widzów. Wiele czasu poświęciliśmy na etapie przedprodukcji stworzeniu interesujących pomysłów na wygląd Tripodów, czy też nawet samych kosmitów. Nie skorzystaliśmy skwapliwie z pierwszych, drugich, czy tez nawet dziesiątych pomysłów, które przyszły nam do głowy. Szukaliśmy czegoś, co z naszego punktu widzenia byłoby idealne.”
Pomimo zaangażowania Murena w tworzenie najwyższej klasy technologii efektów wizualnych, prowadził on bliską współpracę z reżyserem Spielbergiem, mając w założeniu zastosowanie najbardziej odpowiedniej techniki do każdego z ujęć związanych z efektami specjalnymi, nie polegając bezkrytycznie jedynie na wygenerowanych komputerowo obrazach. Jak mówi Muren: „Ja sam jestem dzieckiem ery miniaturyzacji, nie mam zatem problemu z powiedzeniem: ‘No dobra, spróbujmy to pokazać w pomniejszonej skali, albo z wykorzystaniem grafiki komputerowej, w zależności od tego, co będzie korzystniejsze z punktu widzenia ujęcia. Mamy w naszej ekipie naprawdę znakomitych specjalistów, ludzi, którzy znają się na budowaniu modeli. Wiemy, jak posługiwać się nimi w poszczególnych scenach. Przy filmie takiego kalibru ważne jest bowiem, żeby korzystać z całej szerokiej palety możliwości, jakie daje współczesna technika, nie tylko zaś ze zdobyczy grafiki komputerowej, choć niewątpliwie trudno byłoby sobie wyobrazić kręcenie tego rodzaju filmu bez jej użycia.”
Spielberg, Muren i Kamiński przez cały czas pracy nad filmem prowadzili ze sobą bliską współpracę, starając się jak najbardziej idealnie zsynchronizować wszystkie elementy składowe obrazu. Jak mówi Spielberg: „Film ,takiego kalibru i rozmachu jak „Wojna Światów”, wymaga niewątpliwie niesamowitej koordynacji wielu elementów, o czy przekonałem się już wcześniej kręcąc „Bliskie spotkania” i „Jurassic Park”. Żonglujemy tymi wszystkimi elementami, co wymaga zwinności linoskoczka – najpierw kręcenie wstawek, potem rzut obrazu w specjalnej kolorystyce, następnie scenę na tle promu, a za chwilę z udziałem promu, ale który już odpływa, a następnie z udziałem miniaturowych modeli. Niejednego mogłoby to przyprawić o zawrót głowy. A do tego za chwilę wchodzą specjaliści z dziedziny obróbki cyfrowej. Często myślę o tym procesie jak o przygotowywaniu wielkiej sałatki. Wszystkie ze składników trzeba potraktować oddzielnie, ale z równą troską i atencją. A na koniec, kiedy wszystkie różnorodne kawałki zostały już ze sobą połączone, polewasz to dodatkowo jakimś sosem. No i jeśli połączenie jest odpowiednie i proporcje zachowane, w nagrodę otrzymujemy prawdziwą ucztę. Tak właśnie było i z naszym filmem.”
Napięty harmonogram nie dawał twórcom filmu luksusu swobodnego i niespiesznego korzystania z uroków etapu postprodukcji. Zamiast tego wiele z części składowych należących do postprodukcji było wykonywanych praktycznie równolegle z kręceniem zasadniczych zdjęć do filmu. Jak wspomina Muren: „Za każdym razem, kiedy kręciliśmy zdjęcia w plenerze, natychmiast pędziliśmy z kasetą wideo do tej, czy innej pracowni. Sprawiało to, że proces toczył się szybko, ale zasadniczo zaoszczędziło nam to wielu, wielu tygodni pracy. Udało nam się bowiem poprowadzić wiele prac równolegle po obu stronach Stanów, uzyskując przy tym zatwierdzenie wielu elementów przez Stevena od razu na planie. Dawało to nam poczucie dobrze wykonanej roboty i było naprawdę wspaniałe.”
Działo się tak, ponieważ Spielberg oprócz kręcenia zasadniczej części zdjęć, zajmował się również montażem, przekazywaniem ujęć do obróbki w ILM i zatwierdzaniem scen, w momencie, kiedy przechodziły pozytywną weryfikację. Nadzorujący pracę ekipy efektów wizualnych Pablo Helman zauważa: „Spośród osób, z którymi przyszło mi do tej pory pracować, Steven jest pierwszym reżyserem, który zakończył pracę właściwie przed zaplanowanym czasem. Kiedy bowiem zakańczaliśmy prace nad zasadniczą częścią zdjęć, natychmiast niemalże udało się również zamknąć prace efektów wizualnych. To naprawdę ewenement.”