"Wenecja": ROZMOWA Z REŻYSEREM
Jak długo nosił Pan ten scenariusz w sobie, zanim zdecydował się Pan przystąpić do realizacji zdjęć?
- Scenariusz "Wenecji" napisałem na zamówienie Michała Kwiecińskiego, wielkiego admiratora twórczości Włodzimierza Odojewskiego. Mieliśmy robić ten film prawie siedem lat temu. Niestety formatowanie budżetu trwało bardzo długo, więc ruszyliśmy dopiero jesienią 2009 roku. Trochę już byłem tym projektem zmęczony, ale ożywiła mnie konieczność przeróbek scenariuszowych. Powód był jak zawsze ten sam - niedostateczna ilość pieniędzy. W rezultacie, w ciągu trzech miesięcy zmieniałem kształt scenariusza... sześciokrotnie. Trudno więc mówić, że "nosiłem" scenariusz w sobie. To raczej on mnie nosił przez siedem lat i czekał, kiedy zabraknie mi cierpliwości...
Czy jest to dla Pana ważny film?
- Ten film jest dla mnie tak samo ważny jak każdy inny. Żyję w filmie i filmem, wypowiadam się przez ekran, tak rozmawiam ze światem. "Wenecja" to kolejne zdania tej rozmowy. Można w nich wysłuchać, jaki mam teraz nastrój, czy potrafię kochać, czy zrobiłem postęp w drodze do rozumu lub na przykład... cynizmu? Tak, to ważny film. Tak samo jak wszystkie poprzednie.
O czym jest "Wenecja"?
- O czym jest "Wenecja", dowiem się dopiero od moich widzów. Zapewne nie wszystkie odkrycia będą się zgadzały z tym, co sam myślę na temat tego filmu. Ale taka jest natura tego procesu; oddaję film na ekran z adresem nadawcy i bez informacji o zawartości przesyłki. Mogę jedynie uprzedzić, że "towar" jest delikatny i trzeba się z nim obchodzić ostrożnie. Reszta stanie się dopiero podczas spotkania jednego człowieka, jednej pary oczu, jednego serca z... ekranem. Każde spotkanie będzie inne.
Dla jakiego widza jest to film?
- Nie adresuję moich filmów. Mówiłem o tym odpowiadając na poprzednie pytanie. Adresowanie filmów jest aroganckie i dość głupie. Lepiej zadbać o szczerość wypowiedzi. To da się odczytać z ekranu. Naprawdę.
Przedstawił Pan magiczny świat dla widza o dużej wrażliwości na piękno. Czy nie łatwiej byłoby zrobić masową, komercyjną komedię romantyczną? Dlaczego robi Pan takie filmy?
- Nie wiem, co w kinie jest łatwiejsze, a co trudniejsze. To chyba zależy od zdolności i od punktu widzenia. Ja po prostu robię swoje kino i nie zajmuję się recenzowaniem wysiłków moich kolegów. Właśnie pokazała się w księgarniach "Pamięć podróżna", moja nowa książka, która dość wyczerpująco opisuje naturę tego "przyklejenia się" do filmu, tej przemożności, która trzyma przy kinie wbrew wszystkim trudnościom.
Czym "Wenecja" zaskoczy widzów?
- Nie mam upoważnienia do wypowiadania się w imieniu innego widza niż ja sam. Czym mnie zaskoczyła "Wenecja"? To jest dobrze zrobiony film. Rozległy, ale zdyscyplinowany. Znalazłem w nim miejsce na mierzenie się z własnymi ograniczeniami, na wzbogacanie instrumentarium zawodowego, na chłopięcą radość i zuchwałość. Przebrałem się na przykład w mundur i biegałem z kamerą między kaskaderami, ciesząc się wybuchami, ogniem i ciągle niezłą kondycją fizyczną. Scena nalotu, chociaż zrobiona za niewielkie pieniądze, może stawać bez kompleksów w rzędzie podobnych scen pochodzących z dużo droższych, zagranicznych filmów.
Dlaczego wybrał Pan Magdę Cielecką i Agnieszkę Grochowską do głównej obsady?
- Z Magdą Cielecką i Agnieszką Grochowską chciałem się spotkać zawodowo już od lat, ale ciągle nie było okazji. Dopiero "Wenecja" dała taką możliwość. Zresztą wszystkie inne spotkania aktorskie w tym filmie były podobnie fascynujące.
Jaka była dla Pana najtrudniejsza scena w czasie realizacji zdjęć?
- Najtrudniejsze były zimowe sceny z dziećmi. Dzieciakom było zimniej niż nam, chociaż prześcigaliśmy się w wymyślaniu rozmaitych ocieplaczy. Temperatury schodziły sporo poniżej dwudziestu stopni zimna. Ale serca nam nie zamarzły. Mimo emocji i pracy na granicy ludzkiego nadużycia, rozstawaliśmy się z żalem.