Reklama

"Wariaci z Karaibów": KAD - AKTOR I SCENARZYSTA

Wydział – FBI

Do: Pana Gaumonta, Głównego Producenta, pełniącego czynną służbę Szefa Brygady Śmiesznych Efektów Specjalnych w Waszyngtonie.

Dotyczy: scenariusz i rola detektywa Bullita.

Melduję o przebiegu pracy nad scenariuszem i rolą detektywa Bullita, uzasadniając motywy swojego postępowania.

Urodziłem się w Algierii, w Afryce Północnej. Mając dwa lata przeprowadziłem się z rodzicami do Francji. Mój ojciec pochodził z Algierii, matka z Francji. Chodziłem do szkoły, interesowałem się sportem. Jako dziecko byłem bardzo skryty i małomówny. Później przyszedł czas na łażenie z chłopakami po drzewach. Po szkole bawiliśmy się w wojnę. Mieszkałem wtedy w willi z dużym ogrodem - wymarzone miejsce do zabaw dla takich chłopaków. Świetnie umiałem naśladować ustami odgłos karabinu maszynowego. Do dziś zresztą to potrafię.

Reklama

Zawsze chciałem zostać artystą. Muzyka, kino, teatr, radio – zawsze mnie to interesowało. W międzyczasie studiowałem w szkole handlowej, otrzymałem dyplom, nawet przez pewien czas pracowałem w tym zawodzie... Nie trwało to jednak długo, bo wkrótce poważniej zainteresowałem się muzyką. Poznałem ludzi, z którymi założyłem zespół. Graliśmy po różnych barach, hotelach, klubach... Lecz tak naprawdę chciałem zostać aktorem. W 1991 roku poznałem Oliviera. Pracował wtedy w radiu Ouï FM. Postanowiliśmy grać skecze. Ale nie w radiu. Założyliśmy Rock`n Roll Circus. To były początki Kada i Oliviera. Wymienialiśmy się pomysłami, poznawaliśmy się wzajemnie. On – z Normandii, ustawiony, niezbyt przywykły do sceny. Ja – dawno z nią oswojony, zdążyłem już stworzyć swój własny sceniczny świat. Efektem takiej mieszanki było to, co stało się później. Pamela Rose urodziła się właśnie w Rock`n Roll Circus. Tam też zrodził się pomysł na dwóch agentów FBI – Richarda Bullita i Douglasa Rippera, w których zawarliśmy nasze charaktery. Ripper - lekko opóźniony w rozwoju, ale znający się na rzeczy, i Bullit - swój chłop, choć trochę niezdarny. Punktem wyjścia jest śmierć Pameli Rose. Miało być śledztwo i kombinowaliśmy tak, żeby było ono osią filmu, a wszystko inne - tylko dodatkiem.

Wybór FBI jest odniesieniem do dobrego amerykańskiego kryminału. No, a poza tym agenci FBI mają klasę, co by nie mówić! To nie to samo, co zwykła policja. Są świetnie uzbrojeni, dobrze wychowani, kulturalni... Podziwiają ich dzieci i telewidzowie. Podczas długich okresów, kiedy nie miałem pracy, oglądałem ich w telewizji. We wszystkich amerykańskich serialach telewizyjnych można się natknąć na jakiegoś agenta...

W dobrym kryminale nie chodzi koniecznie o to, by czekać na koniec filmu aby odkryć, kto jest mordercą. To trochę tak, jak w serialu „Colombo”, gdzie zastanawiamy się, w jaki sposób bandyta zostanie przyszpilony, śledząc dokładnie cały przebieg śledztwa. Właśnie o coś takiego chodziło nam w filmie.

W dobrej komedii oprócz tego, że ma ona rozbawić widza, chodzi również o opowiedzenie jakiejś historii. Śmiech – to bardzo subiektywna sprawa. Na pewno nie wszyscy widzowie będą się śmiali w tym samym momencie i z tych samych gagów. Mając to na uwadze, nie można zapomnieć o wprowadzeniu jakiejś ciekawej historii. Najlepszym przykładem takiej historii jest dla mnie „Doctor Jerry and Mister Love” Jerry’ego Lewisa. Jest zabawna, wzruszająca, a wychodząc z kina mamy zarówno poczucie niezłego ubawu, jak i poznania pięknej historii. Podobnie zresztą jak na filmie pod tytułem „Życie jest piękne” Franka Capry – śmiejemy się i płaczemy. Nie wystarczy być tylko zabawnym.

Kiedy piszemy z Olivierem skecze, zawsze robimy to twarzą w twarz. Olivier siedzi przed komputerem, ja zazwyczaj stoję. Siedzenie jest dla mnie wielką próbą. Już od małego byłem bardzo ruchliwy. Nigdy nie mogłem wysiedzieć przy stole do końca obiadu. Przy Olivierze też się tak kręcę – wstaję, siadam, myśli krążą. I zaczynamy odbijać piłeczkę. Jak w ping-pongu. Nigdy nie jest tak, że jeden robi więcej, a drugi mniej. Kiedy pomysł któregoś z nas nie spodoba się drugiemu, dochodzi czasem do ostrej wymiany zdań. Długo obstajemy przy swoim, próbując przekonać do naszych racji, aż któryś z nas w końcu ulega. Mimo to, mamy do siebie wiele szacunku i dzięki temu po dwunastu latach wspólnej pracy, nadal piszemy razem.

Nasz praca jest naprawdę zespołowa. Najpierw pisałem z Olivierem, później dołączył do nas jeszcze Julien Rappeneau, syn Alexandre Arcady`iego, jak wszyscy wiedzą. Aby być zupełnie szczerym, muszę przyznać, że nie naszym pomysłem było zaproszenie Juliena do współpracy nad scenariuszem. Dołączył do nas, kiedy pierwsza wersja była już gotowa i pomógł nam poprawić kilka drobiazgów. Współpraca ułożyła się na tyle dobrze, że pracujemy razem z nim nad kolejnym filmem długometrażowym. Nasz duet trzeba będzie zatem przechrzcić na KadéO i Julien-Olivier.

Nie zdarzało nam się zbyt wiele wpadek podczas kręcenia zdjęć. No, może poza moim jednym wybuchem śmiechu przed Jean-Paul Rouve`m. Był to nerwowy spazm spowodowany wielkim zmęczeniem, które ciążyło mi tego dnia. To było bardzo krępujące. Zwłaszcza, że byłem jedynym, który się śmiał. Wszyscy stali dookoła mnie z kamiennymi twarzami, czekając aż się uspokoję. I nagle Jean-Paul przyłączył się do mnie. Mieliśmy łzy w oczach, śmiejąc się do rozpuku... Ale to zdarzyło się tylko raz, choć przyznaję, że miałem lekkie poczucie winy. Chcieliśmy z Olivierem dowieść, że potrafimy nie tylko przez chwilę, ale i przez dwa miesiące być profesjonalnymi aktorami, że jesteśmy punktualni. Na pogawędki pozwalaliśmy sobie jedynie podczas charakteryzacji i w czasie przerw na posiłek... Ten scenariusz kosztował wiele ludzi tyle wysiłku i tyle pracy, że należy im się za to szacunek. No dobra, to tak tytułem wstępu. Ciąg dalszy będzie troszkę cięższy i obawiam się, że na końcu nikt nie będzie miał już ochoty mówić sobie dzień dobry.

Oprócz możliwości wydawania dużej ilości pieniędzy (nie ich zarabiania), zaletą bycia aktorem jest również swoboda fryzury. I uważam, że ten mały tupecik Bullita nieźle mi leży. Uzbierałem wiele peruk, jeszcze z poprzedniego telewizyjnego życia. W sumie jakieś 1500, jeśli się nie mylę. Uwielbiam się przebierać. Choć nawet kiedy jestem ubrany normalnie, ludzie myślą, że jestem w przebraniu. Przebranie pomaga wykreować drugą twarz. Nie chodzi mi o wgłębianie się w tajniki ludzkiego umysłu, ale trzeba umieć stworzyć na planie jakąś osobowość. Patrząc na Oliviera w roli Rippera, nie widziałem w nim swojego kumpla, lecz faceta zdolnego do nienawiści. Zmiana wyglądu jest częścią naszej pracy. Każdego ranka mieliśmy godzinę na charakteryzację, włożenie peruki. Robiliśmy to bardzo starannie. Bardzo przyjemne jest potem jej zdejmowanie, takie zrzucenie z siebie maski i bycie znowu sobą. No, a ja jestem przecież bardzo przystojny. To dlatego, nigdy nie zrobię sobie operacji plastycznej.

Chciałbym powiedzieć jeszcze kilka słów o moich współpracownikach. Po pierwsze, Jean-Paul Rouve – moim zdaniem najbardziej podejrzany ze wszystkich – świetny aktor, który zdaje się grać jakąś podwójną grę. Po drugie, Gérard Darmont – jest to postać, jaką podziwialiśmy będąc jeszcze dziećmi, ponieważ jest dużo od nas starszy (mając na uwadze tajność tego raportu wiem, że nigdy tego nie przeczyta). Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go w kostiumie, doznałem takiego uczucia, jakiego doznaje młody aktor przed obliczem mistrza. Podobnie, kiedy grałem u boku François Cluzet`a, którego na prawdę podziwiam. Artyści jego pokroju, dołączę do niego również Eric`a Lartigau, dla którego liczy się tylko technika (w dodatku zna się na niej, proszę mi wierzyć), dzięki swojej postawie sprawiają, że nadal chce się uprawiać ten zawód. Nawet jeśli czasem próbują wyprowadzić człowieka z równowagi. Gdy pracowałem z François nad krótkometrażowym filmem, pod tytułem „Rozmowa na szczycie” Xaviera Gianolli i kiedy ujęcia skierowane były na mnie, François stroił do mnie miny. I nie było to złośliwe. Wręcz przeciwnie. Był to wyraz uznania. Znak, że mogę się czuć jak wśród swoich, zrelaksować się i odprężyć. Na planie było odwrotnie. Tym razem to ja mu trochę dokuczałem.

Na koniec, słówko o Thierry Frémont`cie. Dość smutna historia. Thierry - to mój stary przyjaciel. Na długo, zanim projekt filmu doszedł do skutku, przysięgliśmy sobie, że jeśli go zrobimy, to on będzie w nim grał. Kiedy pisaliśmy scenariusz, wszystko szło tak, jak zaplanowaliśmy. Rozmawialiśmy wiele o scenariuszu, nawet kiedy odwiedzał mnie w domu, podczas weekendów. Thierry to taki Sean Penn, Edward Norton... króluje, grając nawet najmniejszą rólkę. Znam go! Nie należy do obiboków. Thierry’emu zaproponowano rolę, którą ostatecznie zagrał François Cluzet. Odmówił, ponieważ wolał grać konduktora. Nakręciliśmy z nim jedną scenkę. Ta scena niestety została pocięta, kiedy byłem na wakacjach. Zaczęły się kłopoty. Dzwoniliśmy do niego, Eric i ja. Nie było to zabawne. Thierry jest profesjonalistą, wie co i jak, ale to była sprawa osobista. Ostatecznie nie dogadaliśmy się. Obiecałem mu, że w następnym filmie zagra na pewno.

Co się tyczy reżysera, Eric`a Lartigau - tak, to prawda, spałem z nim, ale dopiero po nakręceniu zdjęć. Chciał wprawdzie wcześniej, ale ja nie miałem ochoty. W trakcie kręcenia filmu bardzo napaliliśmy się na siebie... No i dwa tygodnie temu zrobiliśmy to. Myślę, że ta informacja może się przydać przy promocji filmu.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Wariaci z Karaibów
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy