Reklama

"Volver": PEDRO ALMODÓVAR O SWOIM FILMIE

PEDRO ALMODÓVAR O SWOIM FILMIE

Volver nie jest komedią surrealistyczną, choć może czasem sprawiać takie wrażenie. Żywi i zmarli współistnieją tu razem bez większych problemów, co staje się zarzewiem przezabawnych scen, lecz także chwil głębokiego wzruszenia. To film o kulturze śmierci w moim rodzinnym regionie,

La Manchy. Życie tamtejszych ludzi cechuje zaskakująca prostota. Zmarli pozostają ważną częścią

ich życia. Ta obecność w połączeniu z bogactwem i ciepłem wiejskich zwyczajów sprawia, że ich bliscy tak naprawdę nigdy nie umierają.

Reklama

Volver burzy wszelkie stereotypy mrocznej Hiszpanii i ukazuje, jak bardzo ten kraj jest zróżnicowany. Świat pokazany w Volver to Hiszpania jasna, spontaniczna, radosna, nieustraszona, piękna i solidarna.

ZDJĘCIA

Najtrudniejszą częścią tworzenia Volver było napisanie zarysu scenariusza. Z filmu na film coraz trudniej mi opisać i podsumować swoje dzieło w kilku zdaniach. Na szczęście te kłopoty nie odbiły się na pracy aktorów i ekipy filmowej, a kręcenie zdjęć do Volver przebiegało bez zakłóceń.

Realizacja Volver sprawiła mi więcej radości, niż miało to miejsce w przypadku Złego wychowania, mojego poprzedniego filmu. Tamte zdjęcia były koszmarem. Już zapomniałem, że można kręcić film bez ciągłego uczucia bycia na krawędzi otchłani. Nie znaczy to, że Volver jest lepszy, niż mój poprzedni film (jeśli mam być szczery to jestem bardzo dumny ze Złego wychowania), po prostu tym razem mniej cierpiałem. Właściwie to nie cierpiałem w ogóle.

Złe wychowanie było w moim przypadku dowodem na coś niezwykle ważnego, co odkryłem jeszcze przed Matadorem i Drżącym ciałem – w żadnym wypadku nie można się poddawać. Nawet, jeśli jest się pewnym, że film jest kompletną katastrofą, trzeba dalej walczyć o każdą scenę, każdy dubel, każde spojrzenie, każdą przerwę i każdą łzę. Nigdy nie można stracić ani odrobiny entuzjazmu, nawet gdy przygniata cię rozpacz. W miarę upływu czasu zmienia się perspektywa i czasem okazuje się, że rzeczy nie mają się tak źle, jak pierwotnie myślałeś.

ZWIERZENIE

W Volver powróciłem do świata komedii i uniwersum kobiecości, do La Manchy (nie ulega wątpliwości, że to film czysto „manczański” – widać to w języku, obyczajach, patiach, surowości fasad, kocich łbach na ulicach...). Wróciłem też do pracy z Carmen Maurą (od naszego ostatniego wspólnego filmu minęło 17 lat), Penélope Cruz, Lolą Dueñas i Chus Lampreave. Powróciłem do macierzyństwa jako źródła życia i fikcji. Wreszcie oczywiście powróciłem też do mojej matki. Powrót do La Manchy zawsze jest dla mnie jednoznaczny z powrotem do matczynego łona.

Podczas pisania scenariusza i kręcenia zdjęć nieustannie czułem obecność matki. Była mi bardzo bliska. Nie wiem, czy film ten jest dobry, czy nie (nie mnie to osądzać), lecz pewien jestem, że dobrze mi zrobił.

Mam wrażenie – i mam nadzieję, że ono nie minie – że wreszcie jeden z elementów układanki wpadł na swoje miejsce (a jest to element, którego brak przysporzył mi w życiu wiele bólu i niepokoju; to coś, co w ostatnich latach prowadziło do degeneracji mojego życia i jego przedramatyzowania). Element, o którym mówię to „śmierć” (nie tylko moja i moich ukochanych krewnych, lecz także śmierć wszystkiego, co żyje). Nigdy jej nie rozumiałem i nie umiałem się z nią pogodzić. To sprawiało, że wraz z upływem czasu czułem coraz większy niepokój.

W pierwszej części Volver duch matki ukazuje się sąsiadkom i jednej z sióstr. W mojej wiosce zdarzały się takie rzeczy (wychowywano mnie na historiach o duchach). Ja osobiście w nie nie wierzyłem, ale fikcja, którą wykorzystałem na użytek filmu (i tu przychodzi czas na moje zwierzenie) dała mi uczucie spokoju, jakiego nie czułem od wieków.

Właściwie to znaczenie słowa „spokój” jest dla mnie tajemnicą. Nigdy nie byłem spokojnym człowiekiem i niespecjalnie mi to przeszkadzało. Nieustanne nerwy połączone z poczuciem ogólnego niezadowolenia stanowiły moją siłę napędową. Dopiero w ostatnich latach mój świat zaczął się rozpadać pod brzemieniem potwornego niepokoju. I nie pomagało mi to już ani w pracy, ani w życiu osobistym.

Przy produkcji filmu bardziej potrzebna jest cierpliwość niż talent. Ja całą cierpliwość straciłem już dawno temu, zwłaszcza w odniesieniu do kwestii trywialnych, które przecież wymagają jej najwięcej. Nie znaczy to, że jestem teraz mniej wymagający i bardziej pobłażliwy. Wierzę jednak, że podczas kręcenia Volver odzyskałem odrobinę cierpliwości – a pod określeniem tym kryje się kilka różnych ważnych dla mnie rzeczy.

Mam wrażenie, że dzięki temu filmowi opłakałem wszystko, czemu winien byłem żałobę i że uczyniłem to w sposób całkowicie bezbolesny (podobnie jak postać sąsiadki Agustiny). Wypełniłem jakąś pustkę, pożegnałem się z czymś (ze swoją młodością?), z utratą czegoś, z czym przez długi czas nie potrafiłem się pogodzić. Sam nie wiem. Nie ma w tym nic nadnaturalnego. Nie ukazała mi się matka, choć, jak już wspomniałem, nieustannie czułem jej obecność.

Volver jest hołdem wobec sposobu, w jaki ludzie z mojej wioski odnoszą się do śmierci i zmarłych. Dla nich zmarli nigdy nie umierają. Zawsze podziwiałem i zazdrościłem swym sąsiadom łatwości, z jaką mówią o zmarłych, podtrzymują ich pamięć i nieustannie odwiedzają ich groby. Podobnie jak postać Agustiny, wielu z nich opiekuje się własnymi grobami jeszcze na wiele lat przed śmiercią. Może przemawia przeze mnie optymizm, ale mam wrażenie, że udało mi się zaszczepić w sobie ten sposób myślenia i że w przyszłości też będę tak postrzegał tę kwestię.

Nigdy nie pogodziłem się ze śmiercią, ani jej nie rozumiałem (o czym już zresztą mówiłem). Chyba po raz pierwszy potrafię teraz spojrzeć jej w oczy bez strachu, choć nadal jej nie rozumiem i nie akceptuję. Zacząłem się jednak przyzwyczajać do myśli, że istnieje.

Choć nie jestem wierzący, próbowałem przywołać postać Carmen Maury zza grobu. Kazałem jej mówić o niebie, piekle i czyśćcu. Nie jestem pierwszym, który odkrył, że z zaświatami mamy do czynienia na co dzień. Sami jesteśmy piekłem, niebem i czyśćcem. Tkwią one w nas samych. Zresztą Sartre ujął to lepiej ode mnie.

RZEKA

Wszystkie najszczęśliwsze wspomnienia z mego dzieciństwa związane są z rzeką. Matka zwykła zabierać mnie ze sobą, gdy robiła pranie, bo byłem bardzo mały, a nie miała mnie z kim zostawić.

Na brzegu zawsze tłoczyły się kobiety piorące swoje rzeczy, a następnie rozkładające je na trawie. Siadałem koło matki, wkładałem dłoń do wody i próbowałem głaskać ryby zwabione proekologicznymi mydlinami domowej roboty, używanymi przez praczki.

Rzeka zawsze kojarzyła mi się z przyjemnością. Także w rzece, kilka lat później, odkryłem zmysłowość. Nie ma wątpliwości, że rzeka jest tym, czego najbardziej mi brak z okresu dzieciństwa i dojrzewania.

Podczas prania kobiety często śpiewały. Zawsze lubiłem kobiece chóry. Moja matka nuciła piosenkę o pokłośnicach, które witały na polach świt głosami brzmiącymi niczym wesoły, ptasi śpiew. Zaśpiewałem jej fragment – ten, który nadal pamiętałem – naszemu kompozytorowi, nieocenionemu Alberto Iglesiasowi, a on odkrył, że jest to temat operetki „Szafranowa róża”. Z racji swej ignorancji w tej kwestii nigdy nie przypuszczałem, że ta cudowna melodia jest częścią operetki. W ten sposób motyw ten pojawił się na początku filmu, jako tło do pierwszych napisów.

W Volver Raimunda szuka miejsca, w którym mogłaby pogrzebać swego męża i postanawia zrobić to na brzegu rzeki. Rzeka, podobnie jak tunele i niekończące się korytarze, jest jedną z metafor czasu.

GATUNEK I TON

Volver jest chyba komediodramatem. Ma sekwencje komediowe i dramatyczne. Jego ton próbuje naśladować życie, jednak nie opowiada o lokalnych zwyczajach. Jest to raczej dzieło naturalistyczno-surrealistyczne, jeśli taka kombinacja jest w ogóle możliwa. Zawsze mieszałem różne style, tak jest też w tym wypadku. Dla mnie jest to rzecz zupełnie naturalna.

Fakt umieszczenia w fabule ducha jest w gruncie rzeczy elementem komicznym, szczególnie gdy traktuje się go w sposób realistyczny. Wszystkie próby czynione przez Sole w celu ukrycia go przed siostrą czy choćby sposób, w jaki przedstawia ducha swym klientom mają w sobie duży ładunek komizmu.

Mieszanie gatunków filmowych wydaje mi się całkowicie naturalne, jednak nie jest ono pozbawione ryzyka (zawsze istnieje groźba popadnięcia w groteskę lub śmieszność). Gdy człowiek porusza się pomiędzy gatunkami i w przeciągu kilku sekund całkowicie zmienia tonację filmu, dobrze jest znaleźć jakiś wspólny punkt odniesienia, według którego interpretujemy wszystkie wydarzenia, tak by nawet najbardziej absurdalne sytuacje mogły się wydawać przekonujące.

W takim wypadku jedyną bronią w arsenale twórcy, poza realistyczną inscenizacją, jest aktor, a w tym wypadku aktorka. Miałem to szczęście, że moje podopieczne były nieustannie rozbawione. W Volver chodzi w końcu o nie i tylko o nie.

RODZINA

Volver jest filmem o rodzinie, a proces jego tworzenia także przebiegał w obrębie rodziny. Moje rodzone siostry były doradcami w kwestii tego, co dzieje się w La Manchy i wewnątrz madryckich domów (uczesanie, makijaż, posiłki, proszki do prania, itp.)

Mieliśmy szczęście, gdyż moja rodzina, podobnie jak rodzina Sole i Raimundy, przeniosła się w poszukiwaniu dobrobytu z małej wioski do wielkiego miasta. Dzięki Bogu moje siostry podtrzymywały nasze zwyczaje oraz kulturę i zachowały przy życiu całe dziedzictwo, przekazane im przez naszą matkę. Ja bardzo wcześnie się uniezależniłem i wyrosłem na bezczelnego mieszczucha. Gdy więc musiałem powrócić do zwyczajów i stylu życia „manchegos”, służyły mi za przewodniczki.

Rodzina w Volver składa się z samych kobiet: ducha babci, granego przez Carmen Maurę, jej dwóch córek – Loli Dueñas i Penélope Cruz, wnuczki, Yohany Cobo, oraz nadal mieszkającej w wiosce ciotki, Chus Lampreave. Powinniśmy dodać do tej grupy sąsiadkę Blankę Portillo, która zna wiele rodzinnych sekretów i niejedno słyszała. Kobietę, która od samego rana puka w okno sąsiadki i nie spocznie, dopóki ktoś jej nie otworzy. Tę, która każdego dnia przynosi świeży bochenek chleba. Tę, która pierwsza odnajduje ciało i dzwoni do siostrzenicy w Madrycie. Tę, która sprowadza trupa do swego domu, by nad nim czuwać do czasu pogrzebu. Tę, która żałobę nad sąsiadką przekształca w żałobę nad własną, zaginioną przed laty matką. Postać grana przez Blankę Portillo wydaje się być nieodłączną częścią rodziny, na której czele stoi Carmen Maura.

Agustina reprezentuje sobą bardzo istotny element kobiecego wszechświata - sąsiedzką solidarność. Wiejskie kobiety dzielą się ze sobą swoimi problemami. W ten sposób łatwiej im się z nimi uporać. Czasem zdarza się jednak coś wręcz odwrotnego (nienawidzący się sąsiedzi, przekazujący tę animozję z pokolenia na pokolenie, aż pewnego dnia wrzód goryczy pęka i dochodzi do tragedii, a nikt nie wie, dlaczego tak się stało). Ja skupiłem się na pozytywnych aspektach hiszpańskiej wsi, które pamiętałem z dzieciństwa. Volver jest właściwie hołdem dla przyjacielskiej sąsiadki, tej starej panny, czy wdowy, mieszkającej samotnie tuż obok i żyjącej życiem starszej pani z naprzeciwka. Mojej matce w ostatnim okresie życia bardzo często pomagały właśnie najbliższe sąsiadki.

Postać Agustiny została stworzona na kanwie tych kobiet i została po mistrzowsku zagrana przez Blankę Portillo. Dla mnie aktorka ta jest prawdziwym objawieniem, bo wcześniej zupełnie jej nie znałem. Widziałem ją raz w pewnej sztuce teatralnej i nawet mi się spodobała, ale nie byłem w stanie przewidzieć, że nie mając jakiegokolwiek doświadczenia kinowego, będzie tak precyzyjną, a jednocześnie ujmującą aktorką. Agustina stojąca samotnie na pustej ulicy, żegnająca wzrokiem samochód Sole jest czystą esencją wiejskiej samotności, bez żadnych upiększeń. Blanca przyswoiła sobie ducha wszystkich mieszkańców mojej wioski i uczyniła go swoim.

TAK OTO POWRÓCIŁA CARMEN

Nie miałem pojęcia, że tak wyczekuje się naszego kolejnego wspólnego przedsięwzięcia. Zaskoczyło mnie to, jak wielu ludzi powiedziało mi, że cieszy się, że znów pracuję z Carmen. Jak śpiewa w jednej ze swych piosenek Chavela: Zawsze powracamy do miejsc, w których życie było piękne.

To samo odnosi się do ludzi. Nigdy nie da się uniknąć jakichś wątpliwości, ale na szczęście Carmen wyzbyła się ich w przeciągu pierwszych kilku dni.

W scenariuszu jest pewna długa sekwencja, właściwie to monolog, bo postać Carmen – duch matki, babci, siostry – jest jedyną przemawiającą w niej postacią. W tej scenie Carmen wyjaśnia swej ukochanej córce, Penélope Cruz, dlaczego umarła i nie wróciła do niej. Całość zajmuje sześć pękających od emocji stron maszynopisu, a została nakręcona w sześciu równie pełnych napięcia ujęciach.

Scena ta jest jednym z głównych powodów, dla których chciałem nakręcić ten film. Płakałem dosłownie za każdym razem, gdy przeglądałem ten tekst (niczym postać grana przez Kathleen Turner w Miłość, szmaragd i krokodyl, prześmieszna, kiczowata autorka romansów, płacząca podczas pisania kolejnych dzieł).

W nocy, podczas której kręciliśmy tę scenę, cała ekipa miała świadomość jej wagi. Mieliśmy wielkie oczekiwania. To sprawiło, że Carmen była odrobinę nerwowa i chciała jak najszybciej mieć to z głowy. Kręciliśmy zdjęcia całą noc i wszyscy, poczynając od stażystów, a kończąc na mnie, byliśmy niesamowicie skupieni na jak najlepszym zrealizowaniu tych niezwykle trudnych sekwencji. Sprawiło to, że cały proces przebiegł całkiem gładko, gdyż wszyscy byli w pełni skoncentrowani

na tym jednym, konkretnym celu.

Ponownie poczułem wtedy tę niebiańską wspólnotę z Carmen, to wspaniałe uczucie trzymania w dłoni instrumentu, który jest ze mną idealnie zespolony. Każde ujęcie było dobre, a wiele z nich było wręcz przewspaniałych. Penélope słuchała jej, momentami pochylając głowę. W tym filmie wszyscy dużo mówią, a jednocześnie wiele zatajają. Do tego, według ekipy filmowej, jak na komedię wszyscy jakoś strasznie dużo płaczą. W czasie, który upłynął od Kobiet na skraju załamania nerwowego do monologu

w Volver, Carmen ani trochę nie zmieniła się jako aktorka, co odkryłem z prawdziwą radością.

Nie nauczyła się niczego nowego, bo i tak wiedziała już wszystko, jednak utrzymanie tego poziomu perfekcji przez dwie dekady jest godnym podziwu i niesamowicie trudnym zadaniem. Nie mogę powiedzieć, by udało się to wszystkim aktorom, z którymi miałem okazję pracować.

SIŁA I KRUCHOŚĆ PENÉLOPE CRUZ

Oraz jej piękno…

Penélope znajduje się u szczytu swej piękności. To wytarty frazes, lecz w jej przypadku się sprawdza. (Te oczy, ten kark, ramiona, piersi! Penélope ma jeden z najbardziej widowiskowych dekoltów w świecie kina.) Oglądanie jej było jedną z rozkoszy kręcenia tego filmu. Choć sama w ostatnich latach stała się nieco wystylizowana, pokazała (poczynając od debiutu w Szynka, szynka), że o wiele mocniejsze są jej role plebejskie, niż te wyrafinowane. Siedem czy osiem lat temu w Drżącym ciele zagrała nieokrzesaną dziwkę, rodzącą dziecko w autobusie. Działo się to w pierwszych ośmiu minutach filmu, a Penélope dosłownie zawłaszczała ekran.

Jej Raimunda z Volver należy do tej samej kategorii bohaterów, co postać Carmen Maury w Czym sobie na to zasłużyłam? – to żywioł, którego nic nie jest w stanie powstrzymać. Penélope potrafi wykrzesać z siebie niesamowitą energię, lecz jej Raimunda jest zarazem wrażliwą, bardzo kruchą kobietą. Potrafi

(i musi, tak jej każe scenariusz) eksplodować furią, by w chwilę potem omdleć, niczym bezbronne dziecko. To ta rozbrajająca wrażliwość, a także szybkość, z jaką potrafi do niej sięgnąć, zaskoczyła mnie najbardziej w Penélope – aktorce. Nie ma bardziej imponującego widoku niż ten,

jak w przeciągu jednego ujęcia para suchych, miotających gromy oczu nagle zaczyna wzbierać łzami, które momentami wylewają się z niej strumieniami, w innych ujęciach zaś tylko wypełniają jej oczy. Oglądanie tej równowagi w niezrównoważeniu było bardzo ekscytujące. Penélope Cruz to bardzo zdecydowana aktorka, lecz to właśnie te chwile nagłych, druzgocących emocji sprawiają, że była w Volver niezastąpiona.

Z przyjemnością ubieraliśmy, czesaliśmy i malowaliśmy tak postać, jak i aktorkę ją grającą. Ciało Penélope uszlachetnia wszystko, co na nie założyć. Postanowiliśmy trzymać się prostych spódnic i swetrów, bo to klasyczne ubrania, bardzo kobiece i popularne we wszystkich dekadach, poczynając od lat 50. aż po XXI wiek. Trzeba zaznaczyć, że na wybór ten miał też wpływ fakt, że Penélope przypominała w nich młodą Sophię Loren, jeszcze w roli neapolitańskiej rybaczki. Podziękowania należą się styliście Massimo Gattabrusi za te wspaniałe, potargane fryzury, oraz wizażystce Arii

Lozano za makijaż. Kredka do oczu była strzałem w dziesiątkę. W ciele Raimundy jest tylko jedna skaza: jej tyłek. Tego typu bohaterki zawsze mają zaplecza jak szafy trzydrzwiowe, a Penélope jest zbyt szczupła. Poza tym to jednak czyste serce, emocje, talent, prawda i twarz, którą kamera po prostu uwielbia. Podobnie jak ja.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Volver
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy