"U Pana Boga w ogródku": JACEK BROMSKI MÓWI
O KONTYNUACJI "U PANA BOGA ZA PIECEM"
"U Pana Boga za piecem" to był niemal eksperyment. Wcześniej nie było podobnego filmu. Prowincja, nieznani aktorzy, podlaski dialekt, małe miasteczko jako kolebka konserwatywnych wartości. Nie wiedzieliśmy na ile to będzie nośne, atrakcyjne dla widza. Penetrowaliśmy nowe tereny filmowe. Robiliśmy to trochę po omacku, zdani na instynkt. Chcieliśmy zrobić komedię dla ludzi, film z założenia popularny. Ale chcieliśmy też przenieść na ekran magię Podlasia, a na takie zabiegi nie ma w kinie gotowej recepty.
Okazało się, że widzowie polubili naszych bohaterów, do tego stopnia, że przez ostatnie lata byłem zasypywany prośbami o dalszy ciąg. Wzbraniałem się długo, bo z reguły jestem temu przeciwny. Zwykle sequel jest gorszy od pierwszego filmu. Zacząłem myśleć o tym projekcie dopiero, kiedy byłem pewny, że ta potrzeba jest we mnie autentyczna.
Do tego okazało się, że "U Pana Boga za Piecem" inspiruje moich kolegów - filmowców. Powstało kilka tytułów, których twórcy przyznawali, że czerpali inspirację z mojego. Na przykład "Biała sukienka", "Statyści" Michała Kwiecińskiego czy serial "Ranczo". Przypuszczam, że również "Plebania" troszkę z nas też zaczerpnęła. Ale to my pierwsi "oswoiliśmy" prowincję jako kolebkę tradycyjnych wartości, korzeni cywilizacji.
W pamiętnikach Marii Dąbrowskiej wyczytałem zdanie: "jaka ta nasza prowincja moralnie i kulturalnie samowystarczalna..." , to nam od niej uczyć się należy, a nie ich nauczać.
To także mnie skłoniło, żeby jednak wejść znów do tej samej rzeki. Czekałem tylko, aż przyjdzie mi do głowy wystarczająco dobry pomysł na ciąg dalszy.
"U Pana Boga w ogródku" jest kontynuacją, ale zarazem innym filmem. Występują tu wszyscy bohaterowie z "U Pana Boga za piecem", rzecz dzieje się w tym samym Królowym Moście, ale historia dotyczy postaci zupełnie nowych.
O PODLASIU
Poznałem Podlasie, bo moja żona pochodzi z Białegostoku. Strasznie mi się spodobał tamten język, który jest niezwykle nośny emocjonalnie. Chciałem nakręcić tam film.
Kiedy szef Studia Filmowego "OKO" Tadeusz Chmielewski zaproponował mi scenariusz dziejący się gdzieś w okolicach Przemyśla przy granicy Ukraińskiej, skorzystałem z okazji, żeby przenieść historię właśnie na Podlasie, w okolice Sokółki.
Ludzie są tam przyzwoici z natury. Nic ich nie zepsuło, nie skorumpowało. Nawet nie są zbytnio podatni na to. Żyją bliżej praw naturalnych i przez to są jakoś lepsi.
Poza tym żyją w małej społeczności, w której wszyscy się znają i trudniej ukryć się z niegodziwością. Kultywują swoje wartości, przywiązanie do korzeni, do ziemi i czerpią z tego siłę, pewność siebie. A człowiek miasta jest niepewny, nie ma jakiejś szczególnej tożsamości "geograficznej", no chyba że się wychował i całe życie mieszka na Brzeskiej, ale to zupełnie inna sprawa.
Poza tym jest tam spokój, który wynika z natury, z pejzażu, z życia blisko ziemi - to może nie jest zauważalne na pierwszy rzut oka, ale w jakimś metafizycznym sensie jest widoczne.
Blisko 80% widowni kinowej "U Pana Boga za piecem" to byli mieszkańcy Podlasia. Film miał tam świetne przyjęcie. Kiedy marszałek województwa podlaskiego dowiedział się, że kręcimy kontynuację, dołożył nam pół miliona do budżetu wiedząc, że to niepowtarzalna promocja regionu.
O AKTORACH
Aktorów zapraszam na zdjęcia próbne. Do roli Marusi obejrzałem ponad pięćdziesiąt rosyjskich aktorek. Najczęściej to kilkanaście osób do jednej roli.
Warunek jest jeden - żeby nie kojarzyli się z jakąś postacią serialową. To warunek konieczny. Gwiazda serialu niesie ze sobą cechy charakteru, które są tak wpojone w widza, że nie sposób przedstawić mu czegoś innego. Gdybym miał w filmie postać Złotopolskiego, to bym zatrudnił Złotopolskiego. A jak chcę postać wymyśloną przez siebie, to Złotopolski się nie nadaje.
Mam wielką satysfakcję, kiedy wybrany przeze mnie aktor okazuje się świetny.
Tak było w przypadku "U Pana Boga za piecem" i aktorów Białostockiego Teatru Lalek. Podobali mi się od początku. Okazali się fantastyczni, talentem i świeżością trudno im dorównać. Grają też w "U Pana Boga w ogródku" i są naprawdę dobrzy. Po tych kilku latach jeszcze lepsi, jak szlachetne wino. W poprzednim filmie potrzebowali pomocy, bo byli pierwszy raz przed kamerą. Teraz nie było żadnych problemów. Grali fenomenalnie, przez lata tak zżyli się z wykreowanymi przez siebie postaciami, że nie potrzebowali żadnych uwag reżyserskich.
W "U Pana Boga w ogródku" mam też kilku debiutantów. Na przykład pierwszy raz na ekranie pojawia się Agata Kryska, córka Ewy Ziętek, która na co dzień mieszka w Berlinie i nie jest aktorką zawodową. Znam Agatę od dziecka, mimo to zaprosiłem ją na casting. Miałem jeszcze kilka innych młodych aktorek, ale Agaty żadna nie przebiła.
Pierwszy raz dużą rolę gra w filmie Wojtek Solarz. Widziałem go wcześniej w teatrze. Co do niego też nie miałem wątpliwości. Przypominał mi młodego Pierre'a Richarda. Ta rola była jakby dla niego napisana.
Pierwszy raz gra Aleksander Skowroński. I tutaj ciekawa rzecz. Tak naprawdę szukałem kogoś do roli wioskowego głupka, który gada wierszem. Na zdjęciach próbnych zobaczyłem Skowrońskiego. Tak mi się spodobał, że specjalnie dla niego napisałem rolę Ogniomistrza. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że zobaczyłem faceta i od razu wyobraziłem go sobie w filmie, przyśnił mi się w roli takiego trochę szalonego starca.
Pierwszy raz gra tak dużą rolę Małgosia Sadowska. Świetnie sobie dała radę. Okazała się wybitną aktorką i potrafiła wykorzystać szansę.Emiliana Kamińskiego wzięliśmy z myślą, żeby go kompletnie zmienić. Taki Bruce Willis trochę miał z niego być. Świetny aktor i na dodatek mało ograny w filmach.
O ZDJĘCIACH
Cała ekipa cieszyła się na ten wyjazd. Atmosfera na planie była fantastyczna. Piękne miejsca - wszystkie zdjęcia kręciliśmy na Podlasiu - Sokółka, Supraśl, Wierzchlesie, Białystok. Niezwykle życzliwi ludzie. Wspaniała pogoda.
Na każdym kroku spotykaliśmy się z dowodami wielkiej sympatii, a aktorzy nawet pewnego rodzaju uwielbienia. Mieszkańcy ułatwiali nam zdjęcia, pożyczali różnego rodzaju sprzęty, rekwizyty i nie chcieli za to pieniędzy. Cały czas nam pomagali.
Nawet nieświadomie. Tak jak w przypadku sceny śmierci dziadka. Nie byłem pewien, jak to pokazać, żeby nie było bardzo smutno, ale trochę optymistycznie. I w Supraślu zobaczyliśmy na ulicy dwóch pijaczków, którzy kręcili się koło sklepu i rozglądali się, skąd by tu skombinować jakąś flaszkę. No i nakręciliśmy taką scenę. Zafunkcjonowała znakomicie: dziadek umarł, a życie toczy się dalej.