Reklama

"Teraz albo nigdy": WYWIAD Z TILEM SCHWEIGEREM

Skąd pomysł na zrobienie filmu o trzech staruszkach?

Moja żona od dawna mi mówiła, że powinienem zrobić film o starszych kobietach lub mężczyznach. Pewnego dnia spotkałem Larsa Bűchela i opowiedziałem mu o moich planach, na co on odpowiedział: „Słuchaj, mam pewną historię, którą próbuję zrealizować od lat. Prześlę ci scenariusz.” Wkrótce potem przeczytałem scenariusz Larsa i z miejsca się nim zachwyciłem.

Czy od razu można było przejść do realizacji tego projektu?

Oczywiście nie. Po przeanalizowaniu scenariusza i wykonaniu preliminarza kosztów, stwierdziliśmy, że nie będzie łatwo znaleźć pieniądze na taki film. Mieliśmy tylko częściowe poparcie finansowe. FFA na przykład odmówiła uzasadniając, że jest to film telewizyjny i nikt tak naprawdę nie chciałby oglądać filmu o starych ludziach. To mnie tylko umocniło w postanowieniu, że ten projekt trzeba zrealizować. Jeśli ktoś mi mówi, że czegoś nie można zrobić, motywuje mnie podwójnie.

Reklama

Czy kręcenie filmu z paniami w wieku emerytalnym stanowiło jakieś szczególne wyzwanie?

Było to wielkie wyzwanie, gdyż mieliśmy mało pieniędzy, żeby to nakręcić. Nasze aktorki to kobiety starsze, dlatego nie mogliśmy wymagać od nich tyle, co od młodych osób. Nie mogły pracować zbyt ciężko. Czasami zdarzały się opóźnienia, ale naprawdę się opłacało.

W „Pukając do nieba bram” podejmuje Pan temat śmierci, podobnie zresztą, jak w „Teraz albo nigdy”. Do tematu podchodzi Pan z dużym dystansem i poczuciem humoru. Czy oznacza to, że ma Pan jakiś szczególny stosunek do śmierci?

Śmierć jest sprawą, która dotyczy nas wszystkich. Jest to coś, co łączy ludzi. Prawda jest taka – bardzo brutalna zresztą - że wszyscy kiedyś umrzemy. Gdy miałem 18 czy 20 lat, nie myślałem o śmierci. Jest to wiek, w którym czujemy się nieśmiertelni. W miarę upływu czasu, człowiek się starzeje, a wielu ludzi z jego otoczenia umiera. To daje mu do myślenia, coraz częściej też zadaje sobie pytanie: „Czy też tak skończę?”

Jestem zdania, że kino powinno poruszać emocje widzów, zaś temat śmierci idealnie się do tego nadaje. Jakiegoś szczególnego stosunku do śmierci nie mam. I nie podchodzę do śmierci z poczuciem humoru, ujmuje go raczej bardzo poważnie, tak jak to miało miejsce w „Pukając do nieba bram”. Wiem jednak, że nikt nie jest w stanie oglądać filmu, w którym przez 90 minut bohaterowie wiją się z rozpaczy.

Jakie przesłanie mają takie filmy albo, po prostu, co obiecuje Pan publiczności?

Nawet jeśli „Teraz albo nigdy”, podobnie jak „Pukając do nieba bram”, dotyczą tematu śmierci, to oba te filmy podchodzą do tego zagadnienia pełne nadziei, ponieważ obiecują coś, w co ja nie do końca wierzę: obiecują niebo, a także że życie dalej się toczy. Pod koniec filmu widzowi udowadnia się, że umarli rzeczywiście się zjawiają. Carla widzi swego kochanka, a Lilli widzi Carlę. To jest bardzo ważny moment w filmie, przede wszystkim przepełniony nadzieją. Ale jako filmowiec, mam prawo, by mówić o rzeczach, w które sam nie do końca wierzę. Ale fajnie by było, gdyby było wiadomo, że wszystko jakoś dalej się toczy. Wykorzystuję wiec film, aby wykreować złudzenie.

Elisabeth Scherer (Lilli) wykładała kiedyś na wydziale aktorskim, uczyła także Pana. Teraz spotkał się Pan z nią na planie w roli producenta. Czy było w tym spotkaniu coś szczególnego?

Nie, nie było w tym nic specjalnego. Gdy zacząłem współpracować z Larsem Bűchelem, była już w obsadzie. Bardzo się cieszyłem na spotkanie z Elisabeth. Już przy pierwszej próbie aktorskiej mieliśmy pierwsze spięcie, bo powiedziałem jej, że powinna grać trochę mniej teatralnie, a bardziej wiarygodnie. Jako moja była nauczycielka zareagowała na to oburzeniem. Cieszyłem się, że Elisabeth w swoim stosunkowo dojrzałym wieku mogła jeszcze zagrać tak rozbudowaną rolę. Mimo że nie była dotąd znana szerokiej publiczności, spotykam się z samymi pozytywnymi opiniami na jej temat. Posiada niesamowitą osobowość, niesamowitą twarz. To stanowi jej dodatkowy atut, bo w niemieckim kinie i telewizji ciągle widzi się te same twarze.

Role epizodyczne zostały obsadzone znanymi niemieckimi aktorami: Corinna Harfouch, Martin Semmelrogge, Thierry van Werveke. Pan także gra rolę epizodyczną. Czy granie takich niewielkich ról sprawia Panu przyjemność?

Jeżeli gra się epizod, to nie trzeba inwestować w to tyle energii, jak w przypadku roli pierwszoplanowej. Nie trzeba na przykład wczuć się w tą postać na osiem tygodni. Jest to bardzo wyczerpujące. A rola epizodyczna nie wymaga takiego wysiłku. Jest to po prostu przyjemne. Ludzie, którzy grają role epizodyczne, najczęściej są przyjaciółmi producenta albo reżysera. Prosi się ich o przysługę i większość się zgadza. Zdarzają się jednak aktorzy, którzy obrażają się, gdy proponuje się im rolę drugoplanowa lub epizodyczną. W ogóle tego nie rozumiem. sam zawsze się zgadzam, gdy ktoś mi udział w filmie, nawet gdybym miał pracować tylko przez jeden dzień. Uważam, że to kapitalne. Nie ma przecież żadnego regulaminu, który by nakładał na znanych aktorów zakaz grania epizodów. W naszym nowym filmie "Auf Hertz und Nieren" (tłum. dosłowne " Na serce i nerki") na jeden dzień zdjęciowy specjalnie z Los Angeles przylatuje Burt Reynolds.

Po raz drugi, po „Pukając do nieba bram,” produkuje Pan film debiutancki .Czy ma Pan słabość do debiutantów?

Mam słabość do utalentowanych filmowców. Takim był zarówno Thomas Jahn (reżyser „Pukając do nieba bram” i drugiego filmu „Auf Hertz und Nieren”), takim jest Lars. Ogólnie jest mi to w miarę obojętne, czy ktoś zrealizował już dziesięć filmów czy żadnego. Oba przypadki mają swoje dobre i złe strony. Nawet jeśli ktoś wyreżyserował już dziesięć świetnych filmów, nie ma żadnej gwarancji, że jedenasty będzie tak udany jak poprzedni. Zawsze pozostaje ryzyko, że reżyser, na którego stawiasz, zrobi wielki film albo zupełnie coś innego, niż sobie wyobrażałeś.

Co wniósł film "Pukając do nieba bram" do niemieckiej kinematografii?

Ten film dał sygnał do ataku, zwłaszcza dla młodego pokolenia. Niestety były też przykre skutki uboczne, bo niektórzy ludzie sobie pomyśleli: "Jeśli jakiś aktor z "Lindenstrasse" razem z jakimś taksówkarzem mogli zrobić film, to znaczy że każdy głupi to potrafi." Nagle każdy w Niemczech mógł zostać reżyserem. Dlatego w tak krótkim czasie powstało w Niemczech bardzo dużo złych filmów. Bycie debiutantem nie oznacza, że jest się od razu dobrym filmowcem. Jest szalenie dużo słabych debiutantów, jak i jest wielu słabych rutyniarzy. Nie ma reguły. Myślę, że mogę polegać na mojej intuicji, czy ktoś ma talent czy nie.

Czego nie doceniał Pan podczas realizacji, a co z kolei udało się nadspodziewanie dobrze?

Od początku wiedzieliśmy, że finansowo nie stoimy najlepiej. W rezultacie znacznie przekroczyliśmy budżet, lecz mimo to w porównaniu z innymi filmami, nasz film i tak jest niskonakładowy. Moim zdaniem, to naprawdę wielkie kino, które udało nam się zrealizować za nieco więcej niż cztery miliony marek. Zwłaszcza za granicą zbieramy już liczne słowa uznania. Z kolei nadspodziewanie dobrze układała się praca z obsadą - z naszymi trzema starszymi paniami oraz ze starszymi aktorami drugoplanowymi. Miałem wiele poważnych obaw, że niektórzy z nich się rozchorują i że wszystko będzie szło wolniej. Mogę tylko jeszcze raz powiedzieć: wielkie brawa dla naszych aktorów, którzy dzielnie wszystko przetrwali, a przede wszystkim odwalili kawał dobrej roboty.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Teraz albo nigdy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy