Reklama

"Superprodukcja": JULIUSZ MACHULSKI

O POMYŚLE

Już od dawna chciałem zrobić film o swoim środowisku, ale nie miałem na niego formy. Jestem kinomanem i chodząc na filmy zwracam potem uwagę na to czy krytycy piszą o nich dobrze czy źle. Często nie zgadzam się z ich opiniami. Im bardziej film mi się podoba, tym gorzej o nim piszą. Bywa, że im więcej gwiazdek, tym słabszy film. Pomyślałem, że może bohaterem filmu zrobić krytyka, który jest zmuszony do stanięcia po drugiej stronie kamery.

Z drugiej strony zdarzyła się taka historią. Dotarł do mnie pewien człowiek, który miał wolę zrobienia filmu dla ukochanej. Inaczej istniało niebezpieczeństwo, że ukochana rzuci ukochanego. Nie było to taka propozycja wprost, jaka mamy w „Superprodukcji”. Były zachowane formy obyczajowe i tak dalej. Ale to zainspirowało mnie szalenie. Złożyłem ten dawny pomysł filmu o środowisku z propozycją owego pana i zainteresowałem tym Jarka Sokoła. Scenariusz zaczęliśmy pisać na początku 2001 roku. Z przerwami trwało to cały rok.

Reklama

O OBSADZIE

Obsada, to najprzyjemniejsza rzecz w filmie.

Rafała Królikowskiego zawsze miałem gdzieś w zanadrzu. Jak zobaczyłem „Pół serio” pomyślałem, że to świetny typ inteligencki. Taki dobry chłopiec, którego można jeszcze bardziej upupić. Zrobić go takim maminsynkiem. Zaprosiłem go na rozmowę i od razu byłem przekonany, że to rola dla niego.

Długi czas zastanawiałem się nad Koniecpolskim. Myślałem o facecie, któremu uwierzymy, że zakochał się w dużo młodszej od siebie kobiecie. Jednocześnie musiał być to ktoś silny, żebyśmy mogli uwierzyć, że prowadzi imperium zła, że może być gangsterem, przedsiębiorcą znaczy. I wyszło mi, że to musi być Piotr Fronczewski.

Do roli Donaty potrzebowaliśmy aktorki z poczuciem humoru i odwaznej, która nie będzie bała się zagrać kobiety o niezbyt wysokim ilorazie inteligencji. Często jest tak, że aktorzy i aktorki jeśli mają taką rolę do zagrania, to się chowają za nią. Anka Przybylska jest nietypową osobą, ponieważ nie ma zahamowań tego typu. Jest zwierzęciem ekranowym.

Janusz Rewiński to był pewniak. Pisząc scenariusz wiedzieliśmy od razu, że musi grać producenta.

Jak już był Rewiński, to szukaliśmy reżysera, który miał być jego kuzynem. Szukaliśmy kogoś, kto miał być do niego trochę podobny, taki bardziej wszerz niż wzwyż. Musiał być to ktoś starszy, bo mówi się, że to jest reżyser młodego pokolenia, więc musiał być około 50. Wzięliśmy Krzysztofa Globisza, z którym spotkałem się kiedyś w sztuce, ale nie robiliśmy razem filmu.

Najdłużej szukałem Marysi. To musiała być taka dziewczyna-kumpel. Osoba, która ma więcej energii niż bohater, jednocześnie ma być delikatna i sympatyczna. To miał być ktoś, kto jeśli się pojawia, nie odciąga uwagi od głównego bohatera, a jednocześnie jego wejścia są sugestywne. Robiliśmy wiele zdjęć próbnych. Poznałem dzięki nim większość młodych aktorek. Została w końcu Karolina Gruszka i Magda Schejbal. I jak zobaczyłem Królikowskiego z Magdą, to zrobiła się z nich para.

Ciekawa była sprawa z Gipsonem. Jan Englert zaprosił mnie na dyplomowe przedstawienie -„Sen nocy letniej”. Z myślą o roli Marysi poszedłem zobaczyć Magdę Kumorek. I zobaczyłem wtedy szalenie sugestywnego faceta, który grał Oberona. Pomyślałem, że to może być nasz Staszek Gipson. Robert Jarociński jest demoniczny jak członek „Rodziny Addamsów”. Spodobał mi się. Taki niby poeta, a chodzi z rozpylaczem i jak trzeba, to kogoś zabije. Jest inny. Szukaliśmy z Jarkiem Sokołem takich innych gangsterów, którzy mają swoich prawników, są bardziej cywilizowani.

Janusza Józefowicza, filmowego Pawła Dziobaka, namierzałem już od dawna. Józefowicz ma niesamowite komiczne predyspozycje. Jest amantem, ale nie takim wprost. Jest uwielbiany przez kobiety i potrafi to zagrać. Myślę, że trzeba dla niego napisać jakąś rolę i wyrwać go z tego tańczenia. Żeby zagrał jako komediowy aktor, bo ma naprawdę duży potencjał.

Martę Lipińską podpowiedziała mi żona. Marta jest ciepła, a jednocześnie ma w środku jakieś szaleństwo. Taką mamę każdy chciałby mieć.

O KOMPUTERACH

Oglądając takie filmy jak „Amelia”, „Podziemny krąg” czy „Przekręt” strasznie im zazdrościłem. Były w nich sceny, które dzięki obróbce komputerowej uzyskiwały efekty, o których mogłem tylko marzyć. Kiedy oglądałem te efekty, myślałem że są genialne. Dziś wiem jak to się robi! Przy „Superprodukcji” używaliśmy komputerów. Cała taśma filmowa została przepuszczona przez komputer i armia zapalonych komputerowców mozolnie dorabiała wszelkie wizualne gadżety. Dużo pracy włożył w film Tomek Bagiński, który zrobił wcześniej słynną już „Katedrę”. Tomek robił nam storyboardy i efekty trójwymiarowe. Podobnie Bartek Macias i chłopcy ze studia Orka, którzy robili wcześniej „Quo Vadis”. Mówiłem im na przykład, że nie mam jakiegoś ujęcia, że powinno być zrobione z bliska. A oni mi na to, że to żaden problem, bo obraz można zbliżyć i wstawić jako nowe ustawienie. Obraz można też na przykład obracać wokół własnej osi. W scenie, kiedy Marian wychodzi nago z basenu, wytuszowali mu gacie. Kiedy Kożuchowska się zabija, mamy strzał – takie drobiażdżki, które mnie strasznie bawią.

W scenie koktajlu, mieliśmy mieć podzielony ekran, ale Bartek Macias wpadł na pomysł, żeby zrobić z tego kolorowe czasopismo. Dzięki komputerom można było korygować kolory. Są sceny kiedy kolorowi są bohaterowie, a tło jest szare.

Ten film ma dużą pojemność. Bohater dużo śni, pewne rzeczy mu się wydają, poza tym ma filmową wyobraźnię. Zna filmy, więc świat powinien widzieć oczami kinomana. To była wyjątkowo pojemna forma na tego rodzaju tricki. Przedtem miałem różne pomysły, ale chowałem je do kieszeni, bo mówiłem to się nie da. A tu tego nie miałem.

Wydaje mi się, że komputery to przyszłość. Nie kosztuje to wcale dużo drożej, a szczególnie w komediach świetnie się sprawdza. Najbardziej bawiło mnie to, że zakładaliśmy sobie pewne rzeczy, a potem z Edwardem Kłosińskim czekaliśmy na finalny efekt. Ogromnie byliśmy ciekawi jak to będzie wyglądało. Oczywiście to polska produkcja, więc zamiast robić jakąś scenę w trzy tygodnie, robiliśmy ja w trzy godziny w nocy, bo nie było czasu.

Cieszę się jednak, że udało nam się włożyć nogę w te drzwi, że pojawiła się zabawa samą formą. Dzięki temu „Superprodukcja” jest zupełnie inna od filmów, które zrobiłem wcześniej.

Teraz, kiedy już wiem co można, odważniej korzystałbym z tych dobrodziejstw.

O OPERATORZE

Już od dłuższego czasu mam dobrą ekipę. Teraz jeszcze napędu stronie technicznej dodał Edward Kłosiński. To operator powoduje, że film się robi szybko albo wolno. Edward to jest arystokracją jeśli chodzi o polskich operatorów. Zrobił wszystkie filmy jakie trzeba było w tym kraju i wciąż ma w sobie wielką ciekawość. W jego zawodzie wiek i doświadczenie są nie do przecenienia. Cała dezynwoltura młodości jest dobra może na jeden film. Natomiast na tym nie można polegać, ani na tym nie można budować swojego stylu. To Edward namawiał mnie, żebyśmy ten film zrobili inaczej niż robi się filmy w Polsce. Żebyśmy spróbowali komputera. W każdym filmie trzeba sobie znaleźć coś takiego, czego się jeszcze nie robiło. To powoduje, że chce się wstać o szóstej, żeby iść do pracy.

O MONTAŻU

Pierwszy raz montowaliśmy na avidzie. System używany jest u nas od dawna, ale przywiązany byłem od dawna do klasycznego montażu – scotch, nożyczki, ekran, taśma. Tak zrobiłem wiele filmów z moją montażystką panią Jadwigą Zajiček. Nie chciałem z niej rezygnować i samotnie przesiąść się na komputery. Dostałem młodego montażystę Jarka Pietraszka. Jadzia była guru montażowym, a on obsługiwał maszynerię i miał wiele swoich pomysłów. Uświadomił mi na przykład, że momenty, które wydłużają scenę, na przykład jak ktoś podchodzi do drzwi, żeby je otworzyć – można wyciąć. Zrobiliśmy tak kilka scen. Dialog jest płynny, a obraz trochę popchnięty do przodu. Jak pierwszy raz Jarek mi to tak ułożył, to spodobało mi się. Bałem się tylko czy ten skok w obrazie nie będzie odwracał uwagi od dialogu. Ale chyba nie. Zresztą młode pokolenie jest przygotowane na taki odbiór.

O DŹWIĘKU

Cieszę się z dźwięku, bo pierwszy raz mam go tak bogato zrobiony. Dzięki studiu S1 i Cafe Ole. Młodzi chłopcy, którzy robili mnóstwo reklam i krótkich form, nagle wzięli film fabularny. Tam nic nie jest odpuszczone. Powymyślali mnóstwo fantastycznych rzeczy. Bywa, że na polskim filmie mamy bohatera, który idzie ulicą. Widzowie w ciszy słyszą kroki i czasem jakąś muzyczkę. To wszystko. Dobre amerykańskie filmy przyzwyczajają nas do tego, że dźwięk powinien być tak mięsisty jak obraz. Siedziałem tak od iluś lat i mówiłem, że to u nas jest niemożliwe. I okazuje się, że jest możliwe. Krzesimir Dębski mówi, że mamy studio lepsze niż w Londynie. Dzięki młodym, zapalonym ludziom.

O MUZYCE

Wziąłem nowego muzyka – Macieja Stanieckiego. Chciałem, żeby w tym filmie było coś nowego także w muzyce. Staniecki napisał taką, która idealnie pasuje do filmu. Pierwszy raz zdarzyło nam się z Markiem Wronko, z którym robiliśmy dźwięk, że jest niemal nie usuwalna. Często bywa tak, że kompozytor przynosi takie gotowe bukiety muzyczne i nie ma ich gdzie wsadzić, nie ma tylu wazonów. A tu tego nie było.

Jeśli chodzi o piosenki, to zdecydowaliśmy się na T.LOVE. Ich piosenki idealnie pasowały do sposobu, w jaki chcieliśmy opowiadać ten tematu. Miejsko i luzacko. Niestety nie było wiele miejsca na te piosenki, ale gdzieś przebłyskują. Są nawet dwie nowe „Luźny Yanek” i „Bang – bang”.

O PRODUKCJI

Kręciliśmy tylko 29 dni. Chcieliśmy skończyć przed Mistrzostwami Świata w Piłce Nożnej. Nie dlatego, że chciałem je oglądać. Wiedziałem, że mecze są w środku dnia i to rozbije nam ekipę. Wiedziałem, że nie ma siły. Nawet jak zabronię oglądania, to ktoś przywlecze telewizor. Kuriozalnie takie rzeczy też trzeba przewidywać.

Wcześnie też nie mogliśmy zacząć, bo Królikowski grał w „Zemście”. Dodatkowo wciąż strzygli go tam na planie. Przez pierwsze dni specjalnie stroszyliśmy mu włosy, żeby nie było widać tych przystrzyżyn. A prosiliśmy, żeby przez ostatnie dwa tygodnie go nie strzygli.

Plany mieliśmy głównie na Mokotowie i w innych dzielnicach Warszawy, np. Śląsk zagrała Wola. Zanim znaleźliśmy rezydencję Koniecpolskiego, obejrzeliśmy ich z 60. Wybraliśmy tę, która była w „Sforze”. Scenografowie umeblowali ją tylko na nowo. Szukaliśmy willi z krytym basenem, żeby uniezależnić się od pogody. Krytego basenu nie było, ale kiedy kręciliśmy te scenę na początku maja było 30 stopni.

O KRYTYKACH

Starsi krytycy przez lata komuny pisali, że każdy film musi mieć jakieś przesłanie, jakąś misję. Przy filmach, które są bezideowe czy nie walczą o obalenie Związku Radzieckiego są trochę bezradni. Są oczywiście wśród krytyków tacy, którzy się znają na sztuce filmowej, ale filmów dla nich już dzisiaj nie ma. Tak jak my wszyscy jesteśmy pogubieni, tak i krytycy. Czasem są tylko bezinteresownie złośliwi.

Nie sądzę, żeby ten film został odebrany jako zemsta na krytykach. Nie mam kompleksów ani poczucia, że coś mi krytycy w życiu popsuli, że mógłbym być nominowany do Oscara. Uważam, że jeśli ktoś ma coś do powiedzenia i jest to ciekawe, to przebije się i bez krytyki i bez promocji.

Czytam ich, ale po filmie. Polscy krytycy niestety zdradzają treść, szczególnie w filmach, które polegają na pewnym zaskoczeniu. Kiedy idę do kina, znam reżysera, aktorów ale nie czytam o czym to jest. Czytam po filmie i często się dziwię – jak można było to tak zrozumieć, albo nie zrozumieć, przeoczyć.

Recenzje swoich filmów czytam. Nie dlatego, że nie mógłbym bez tego żyć, tylko jestem ciekaw tego, co napiszą. Najbardziej rozczarowuje mnie, że oni nie piszą o filmie. Nie widzą pewnych rzeczy. Do takich lekkich filmów nasi krytycy nie mają pióra.

O ROBIENIU FILMÓW

Nie mam ambicji, żeby moje filmy były doceniane. Ja je robię dla przyjemności. I jeśli można z tego żyć, to dobrze, ale to nie jest dla mnie jakaś misja. To tylko zajęcie. To tylko filmy. „Kino jest rozrywką dla analfabetów” – jak mówi nasz bohater.

Robienie filmów i oglądanie bawi mnie ciągle. Nie wyobrażam sobie, że musiałbym to robić, bo nic innego nie umiem. Że trzeba wstać i zrobić film, do którego nie mam przekonania.

O GANGSTERACH

Dużo jest u nas filmów, gdzie aktorzy udają bandytów. Czasem się im bardziej wierzy – jeśli jest to Tadeusz Huk, czasem mniej – jeśli jest to Edward Linde-Lubaszenko w „Poranku kojota”. Przy pisaniu scenariusza gangsteryzm trochę nas denerwował. Doszliśmy do wniosku, że musi być to tylko tło i to narysowane grubą kreską. Krótko, żeby tylko zauważyć, natomiast nie zajmować się tym, bo my nie znamy tego świata. Nasi gangsterzy są inni. Mięśniaków, starą gwardię wykańczają na początku filmu. Zostają gangsterzy z doktoratami. Bardziej gładcy, nie wschodniego typu, tylko bardziej europejscy. Pięknoduchy nowego gangsterstwa. Ta cała Baranina, Słonina i Dziady się wykończyły. Teraz gangsterzy mają dyplomy wyższych szkół.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Superprodukcja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy