"Starsky i Hutch": TROCHĘ ZABAWNIE, TROCHĘ NA LUZIE
Producenci Alan Richie i Tony Ludwig nosili się z poważnym zamiarem przeniesienia na ekran popularnego ongiś serialu już od 1998 roku. Zarzekali się, że nie ma to nic wspólnego z modą na przerabianie dawnych przebojów telewizyjnych, takich jak Maverick, Rewolwer i melonik czy Aniołki Charliego, na wysokobudżetowe produkcje kinowe. No, może trochę… Byłem prawdziwym wielbicielem tej serii – wspominał Richie. – Miała serce i duszę, a tego naprawdę nie można powiedzieć o wielu telewizyjnych filmach. W dodatku prawie nie zdarzały się chałowe, czy mało pomysłowe odcinki. To też rzadkość. Myślę, że jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy był fakt, że udało się zderzenie osobowości dwóch bohaterów: zwariowanego, niezwykle intensywnego w zachowaniu i reakcjach Starsky’ego oraz lakonicznego, wyluzowanego Hutcha. Byłem przekonany, że ta specyficzna relacja między nimi może stać się siłą napędową nowej wersji, tym razem na dużym ekranie.
Producenci musieli zwrócić się do pomysłodawcy oryginalnej serii Williama Blinna, aby uzyskać prawa do sfilmowania serialu. Trochę się tego obawiali, ponieważ wiedzieli, że wielokrotnie odmawiał innym filmowcom. Mechaniczne przenoszenie na ekran seriali z innej epoki nie budzi mojego entuzjazmu. Jest wiele przykładów przykrych pomyłek. Dlatego na wiele poprzednich propozycji reagowałem niechętnie – mówił Blinn. – Ale entuzjazm Alana i Tony’ego naprawdę mnie ujął. To po prostu była poważna i przemyślana propozycja. Richie i Ludwig, uzyskawszy zgodę Blinna, zwrócili się o wsparcie finansowe do wytwórni Warnera. Uzyskali je, a współproducentem filmu został Akiva Goldsman, który doskonale pamiętał ten serial. Towarzyszył on mojemu dzieciństwu, teraz obejrzałem wiele odcinków na nowo – mówił. – To zabawne i bardzo dziwne uczucie, jak z czasem zmienia się nasz odbiór. Dziś uderzyło mnie doskonałe połączenie humoru i powagi oraz to, że poza wszystkimi perypetiami jest to tak naprawdę także opowieść o przyjaźni.