Reklama

"Solaris": WYWIAD Z LEMEM

NIEZBYT MIŁO

ROZMOWA PIERWSZA (FRAGMENTY)

(...)

Polska premiera hollywoodzkiego „Solaris” Stevena Soderbergha zaplanowana została na połowę lutego. Będzie Pan brał udział w promocji tego tytułu?

Mój udział będzie prawie zerowy. Nie mogę powiedzieć, żebym szedł na pokaz tego filmu jak na ścięcie gilotyną, ale na pewno pełen wątpliwości. Sprzedałem prawa wytwórni 20th Century Fox, ale poza tym nie tylko nie chciałem, ale i nie mogłem w żaden sposób partycypować w powstawaniu tego filmu. Umowa była pod tym względem bardzo restrykcyjna. Długo wahałem się czy sprzedać Amerykanom opcję na „Solaris”, ale w pewnym momencie pomyślałem sobie: „Jesteś już stary, nie bądź zawsze taki na nie”. Teraz klamka zapadła i nie mam już nic do komentowania, a jednak wyobrażenie sobie armii ludzi, którzy znęcają się nad moim tekstem nie przyprawia mnie o kolorowy zawrót głowy.

Reklama

Scenariusz filmu podpisał swoim nazwiskiem reżyser – Steven Soderbergh. Deklarując wierność literackiemu pierwowzorowi Soderbergh powiedział, że jego adaptacja będzie połączeniem „2001: Odysei kosmicznej” z „Ostatnim tangiem w Paryżu”. Pana nie dziwi takie połączenie?

Gdyby on to powiedział przed podpisaniem umowy, mocno bym się zastanowił czy sprzedać opcję. Jestem dostatecznie stary, żeby się uśmiechnąć się na takie dictum z niesmakiem, bo połączenie „Odysei kosmicznej” i „Ostatniego tanga w Paryżu” jest zupełnie bez sensu. Przepraszam bardzo, ale co ma piernik do wiatraka? Harey, tragiczna miłość Kelvina, która zmartwychwstaje w „Solaris”, jest kopią przyszłości romantycznej, a nie przyszłości kopulacyjnej. Na szczęście nie są ważne opinie wyrażane przez dowolnych twórców o ich dziełach, tylko samo dzieło ma stać na własnych nogach i mówić swoim językiem. Ale z drugiej strony odległość dzieląca myślenie europejskie od amerykańskiego jest ogromna. To są dwa różne światy. Jeżeli oni zrobią z tej powieści najbardziej niesamowite rzeczy, wcale się nie zdziwię.

O rolę Harey/Rheyi, którą ostatecznie zagra Natascha McElhone, toczyła się w Hollywood prawdziwa batalia. Odwołująca się do „pokrewieństwa słowiańskich dusz”, jedna z głównych kandydatek do roli, mieszkająca od dwudziestu lat w Stanach Dagmara Domińczyk, prosiła Pana o mediację w tej sprawie.

Rzeczywiście ta pani prosiła, żebym się za nią wstawił, co mnie trochę zdziwiło, bo niby z jakiego tytułu miałbym to zrobić? Równie łatwo mógłbym załatwić jej posadę damy dworu Królowej Elżbiety. Jak nie mam nic do gadania, to znaczy że nie mam nic do gadania. Poza tym ja jej przecież nie znam. W liście do mnie owa dama prosiła, żebym wstawił się za nią z pobudek patriotycznych. Jako patriota mogłem jej odpowiedzieć, że nic nie mogę zrobić. W gruncie rzeczy to zabawna historia - to tak jakby pan miał nieznaną osobę proponować na urząd kanclerza Wielkiej Pieczęci w Anglii tylko dlatego, że urodził się w Skierniewicach, albo w Kłaju.

(...)

Czy, Pana zdaniem, w dorobku prozatorskim Stanisława Lema jest jakiś utwór szczególnie predestynowany do tego, żeby powstała jego filmowa wersja?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. W tej chwili są prowadzone ze mną rozmowy na temat sprzedania dalszych opcji. Jeżeli „Solaris” dobrze pójdzie w kinach na świecie to już są chętni na następne adaptacje. Ja znowu trochę się opieram. Chodzi o sześć albo siedem tytułów, których szansa filmowa jest, moim zdaniem, bardzo różna. Na przykład „Kongres futurologiczny” by się nadawał do kina. Co do innych tytułów – mam pewne wątpliwości.

(...)

To niemal reguła, że autorzy dzieł literackich przenoszonych na ekran nie są usatysfakcjonowani z rezultatów tych przedsięwzięć.

Filmowe adaptacje dzieł literackich, których autorzy uważali, że wizja filmowa odpowiadała ich wyobrażeniom, można policzyć na palcach jednej uciętej ręki. Wszyscy narzekali. Mnie na przykład bardzo podobała się „Ziemia obiecana” Wajdy, zwłaszcza w pierwszej wersji, bez tych dziwacznych okrojeń quasi-obyczajowych, ale czy Reymont byłby zadowolony? Tego się już nie dowiemy.

Bardzo krytycznie ocenia Pan pierwszą, słynną filmową wersję „Solaris” Andrieja Tarkowskiego z 1972 roku.

Najpierw posprzeczałem się z Tarkowskim na temat samego scenariusza, który bardzo mi się nie podobał, a po kilku tygodniach ciągłych awantur rozstaliśmy się. Filmu nigdy nie widziałem w całości. Ta część, którą obejrzałem w telewizji do tego stopnia mi się nie spodobała, że nie miałem cierpliwości obejrzeć filmu do końca. Moje i Tarkowskiego zapatrywania były zupełnie rozbieżne. Podczas kiedy ja uważałem, że zakończenie powieści sugeruje, że Kelvin spodziewa się, że w kosmosie czeka nas coś zdumiewającego, Tarkowski usiłował stworzyć wizję polegającą na tym, że kosmos jest bardzo nieprzyjemny i trzeba natychmiast wracać stamtąd do matki-ziemi, do domu. Byliśmy jak para koni ciągnących w dwie różne strony wóz.

(...)

„Impostor”, „Raport mniejszości” i „Solaris” pokazują, że kino amerykańskie za pośrednictwem markowej literatury fantastycznej stara się mówić o tej „potwornej rzeczywistości” w inny sposób. Wcześniej była cała seria filmów science-ficiton, w rodzaju „Matrix” czy „Pi”, które uwiodły publiczność. Ten rodzaj kina przeżywa dziś swój prawdziwy renesans.

W kinie amerykańskim obowiązuje czysto komercyjne podejście. Nie można mieć złudzeń. Teraz akurat dobrze sprzedaje się science-fiction. Czasami, jak w w wypadku adaptacji Dicka czy „Solaris” Hollywood idzie na pewien eksperyment, bo chce poszerzyć repertuar, ale tak naprawdę w tej zabawie chodzi tylko o pieniądze. Duże pieniądze. Ja nie mam aż tyle wolnego czasu, żeby dniami i nocami oglądać te wszystkie filmy. Na pewno nic ciekawego nie zwabiło mnie w ich treści. Coraz młodsi reżyserzy straszą nas ciągle tym samym – narkotykami, robotami, ale są to odgrzewane kotlety przyprawione nowymi zapachami. Nikt nie wymyślił nic nowego.

A może nie potrzeba już nowych, rewolucyjnych teorii? W kinie liczy się także mądre korzystanie z tego, co już dawno zostało wymyślone, opisane, nakręcone.

Moim zdaniem nic nie starzeje się tak szybko, jak film. Tempo narracji bardzo się zwiększyło. Teraz, nie tylko kino SF, operuje szybkim montażem, gwałtownymi zbliżeniami. Przyzwyczajeni do takich wrażeń widzowie nie są już w stanie zaakceptować statycznych dzieł sprzed lat. Filmy z Marylin Monroe mocno trącą myszką, kto dziś pamięta o Kim Novak, a co się stało z Hitchcockiem? Kto dziś ogląda jego filmy? Tempo w jakim starzeją się filmy, jest jeszcze większe niż tempo w jakim starzeją się książki.

Klasyka, w tym sztandarowe dzieła Hitchcocka albo niektóre filmy z Marylin Monroe, zupełnie się nie zestarzały. Ciągle intrygują. Podobnie jest z literaturą.

Cały ogromny repertuar, czy biblioteka światowej literatury jest rodzajem przechowalni z której wyciąga się to, co się może spodobać ludziom. Potem czasem oglądamy efekty tych „adaptacji”. W kinie niewiele jest dzieł, z których czerpałyby następne pokolenia. Bo myślenie zawsze było tu przede wszystkim merkantylne. Ten interes po prostu musiał się opłacać.

(...)

Wiele rzeczy Pana drażni, irytuje, co Pana cieszy?

To śmieszne – sprawia mi przyjemność słuchanie piosenek z Kabaretu Starszych Panów. Uboga socjalistyczna dieta dostarczała nam niekiedy coś tak wspaniałego jak Kabaret. Dawniej nie było nadmiaru. Ale niedosyt jest równie szkodliwy jak nadmiar. W efekcie wychodzi na to samo.

Piosenek z Kabaretu pewnie dobrze jest słuchać w okolicznościach przyrody tak sprzyjających jak u Pana. Z okna pokoju, w którym rozmawiamy, roztacza się piękny widok na ogród.

Jak się widzi codziennie taki ogród to żyje się przyjemniej. Jest tu bardzo miło – cicho, spokojnie, ten pokój wypełniają woluminy zagranicznych tłumaczeń moich książek, a to tylko fragment całości, dalszy ciąg pakuje się do piwnicy.

A przecież Pana twórczość to ciągle nie zamknięty rozdział. Może kiedyś doczekamy się nowej książki, w której znowu opowie nam Pan co się stanie za kilkadziesiąt lat...

Za pisanie fabuł już się raczej nie będą zabierał. Teraz, kiedy mam świadomość ile z moich dziwacznych pomysłów naprawdę się spełniło mam pewne obawy - mogłoby być niezbyt miło. Lepiej nie uprzedzać przyszłości.

ŚWIĘTY SPOKÓJ

DRUGA ROZMOWA (FRAGMENTY)

Znalazłem się w sytuacji dosyć osobliwej: chcę rozmawiać z panem o adaptacjach filmowych pańskich utworów, o których, delikatnie mówiąc, nie ma Pan zbyt wysokiego zdania.

To rzeczywiście zbyt słabo powiedziane, bo ja tych filmów zwyczajnie nie znoszę. Lista przeróbek moich utworów dla potrzeb filmu przypomina trochę książkę skarg i zażaleń.

(...)

Najgłośniejsza ekranizacja pańskiej prozy, Solaris Andrieja Tarkowskiego dosyć daleko odbiega od literackiego oryginału. Na rzecz rozważań filozoficznych zaniedbana została wizualna strona dialogów kosmonautów z oceanem. Zastrzeżeń, z pana strony, było zresztą całe mnóstwo.

Sytuacja jest delikatna, bo pomimo szacunku dla Tarkowskiego nie znoszę tego filmu. Równo przez sześć tygodni próbowałem bez większego powodzenia perswadować Tarkowskiemu rozmaite kuriozalne pomysły. Scenariusz w sposób zbyt rażący mijał się z ideą powieści. Tarkowski dodał Kelvinowi całą rodzinę. Pojawiły się jakieś potworne ciotki i babcie, które wobec mojego stanowczego sprzeciwu z powrotem zostały usunięte. Natomiast wydźwięk ostateczny filmu był diametralnie odmienny od tego, który niosła powieść. Uważałem, że kosmos jest siedzibą zjawisk i zagadek, które warto poznać, zaś intencją Tarkowskiego było pokazanie, że jest to miejsce bardzo nieprzyjemne, a nawet okropne, i że trzeba stamtąd jak najszybciej wracać na ziemię.

W jednym z wywiadów powiedział pan: "U mnie Kelvin usiłuje pozostać na planecie bez odrobiny nadziei, a Tarkowski stworzył wizję na której pojawia się wyspa, a na niej chatka".

Szczera prawda. Solaris powstawał dawno temu, byłem wówczas dużo młodszy i jeszcze chciało mi się „użerać” z reżyserami. Na planie tego filmu byłem rozgniewany do tego stopnia, że tupałem nogami i wołałem do Tarkowskiego - "Wy, durak!". Jak wspominałem, niewiele to dało. Po tygodniach daremnych utarczek zwyczajnie uciekłem z planu. Zrozumiawszy, że po podpisaniu kontraktu z Mosfilmem nic więcej nie zdziałam, wsiadłem do pierwszego samolotu i wróciłem do Krakowa.

Trudno tutaj o obiektywizm, ale przecież znam wiele przykładów innych filmów, które o wiele bardziej mijały się z ideami zawartymi w pana książkach, podczas gdy dzieło Tarkowskiego bardzo konsekwentnie i zgodnie z literackim oryginałem zadawało pytania ostateczne – o los ludzkości, uzasadnienie dla badań kosmicznych.

Ani zgodnie, ani konsekwentnie... W pewnym momencie zostałem wręcz osaczony pretensjami, że jak ja właściwie śmiem krytykować Solaris Tarkowskiego, skoro jest to film tak wybitny! Bardzo mi przykro, ale dla mnie nie jest to nawet film przyzwoity. Ale cóż właściwie znaczy moje zdanie na ten temat? – Autor utworów, które mają być przenoszone na ekran zawsze będzie bezsilny wobec producentów. Decydują albo czynniki ideologiczne, jak było w przypadku strony sowieckiej, albo oczekiwania czysto komercyjne. Dlatego znakomici, wybitni twórcy, na przykład Bunuel, zawsze szamotali się z rozmaitymi trudnościami.

(...)

Zastanawiam się, czy istnieją jakiekolwiek adaptacje, z których byłby pan, choćby częściowo, zadowolony. W poświęconym Andrzejowi Wajdzie, „oscarowym” numerze „Tygodnika Powszechnego” chwalił Pan jego Przekładaniec, czyli jednak...

Przekładaniec Wajdy należy do chwalebnych wyjątków, może dlatego, że sam napisałem scenariusz, co raczej mi się nie zdarza. Wajda usiłował zresztą odmienić kolejność scen, ale mu nie wyszło. Przekładaniec sprawdził się do tego stopnia, ze przedstawiona historia wydała mi się nawet bardziej zrozumiała w filmie, niż w noweli. Podobała mi się też mało znana wersja Wyprawy profesora Tarantogi w reżyserii Macieja Wojtyszki. Odnalazłem u Wojtyszki pełne pokrewieństwo duchowe z własnym spojrzeniem na ten tekst, który jest przecież silnie satyryczny, a nawet groteskowy. No, ale jak sam pan widzi, zbyt wiele pozytywnych przykładów nie jestem w stanie odnaleźć.

Słyszałem, że wersji Wyprawy profesora Tarantogi w samych Niemczech powstało kilka.

Niech pan dziękuje Bogu, że nie musiał pan tego oglądać. W pierwszej – zachodnioniemieckiej wersji ten dowcipny w końcu utwór został potraktowany ze śmiertelną powagą, pozbawiony jakiekolwiek poczucia humory, ponieważ – jak się okazuje – tego poczucia humoru zabrakło przede wszystkim realizatorom. Lepszy był już film NRD-owski, to znaczy był oczywiście bardzo niedobry, ale w każdym razie lepszy od wersji zachodnioniemieckiej.

Powstało kilkadziesiąt filmowych adaptacji pańskich utworów i co najmniej trzy razy tyle pomysłów, które w końcu nie zostały zrealizowane. Aleksander Ford bardzo poważnie przymierzał się do reżyserii Powrotu z gwiazd. Wydaje mi się, że właśnie Ford mógłby bardzo pozytywnie tym filmem zaskoczyć.

Bardzo chciał ten film realizować, ale jeszcze bardziej chciał na nim zarobić. Ponieważ musiałaby to być droga, duża produkcja, Ford liczył na zachodnich partnerów z workami pieniędzy. Jak wiadomo – nie doczekał się.

Nie doczekał się także Wajda, który miał robić Kongres futurologiczny. Także rozbiło się o pieniądze?

Naturalnie. Andrzej Wajda miał zresztą świetny pomysł na tę adaptację. Chciał, żeby akcja Kongresu rozgrywała się w wielkim hotelu, gdzie wspaniały świat zaczyna przenikać w drugi, mroczny świat koszmaru. Na taką realizację potrzebne byłyby jednak albo ogromne pieniądze, albo specyficzna wyobraźnia, która udźwignęłaby ducha tego tekstu, a akurat żadnego Kubricka nie było wówczas pod ręką. Między innymi Kongres chciał produkować też pewien bogaty Australijczyk, który w tej sprawie pofatygował się aż do Krakowa. Plany miał bardzo szerokie, ale to był chyba amator. W każdym razie pozostał po nim jedynie mały bumerang, który leży spokojnie obok pana. Mało praktyczny.

Mało praktyczny, za to bardzo ładny, używał go pan kiedyś?

Proszę pana, ja za chwilę będę miał osiemdziesiąt lat. Nie bardzo mi już wypada gonić z bumerangiem...

Z Australii przejdźmy do Hollywood, gdzie stosunkowo wcześnie upomniano się o pańskie utwory. Nic z tego nie wyszło.

Powiedziałbym: na szczęście nic nie wyszło, bo mogę sobie wyobrazić jakie byłyby to dzieła. Tych ofert była cała masa, Disney chciał na przykład realizować pierwsze opowiadania z cyklu Przygód Iljona Tichego. Najlepszy interes z Amerykanami zrobiłem na przełomie lat 60. Wówczas Micheal Rudesone kupił ode mnie prawa do realizacji Niezwyciężonego. Uważam, że Niezwyciężony jest utworem, który bardzo dobrze mógłby sprawdzić się na ekranie. Jest widowiskowy, ma niesamowitą scenerię: latające chmury insektów. Realizacja takiego filmu musiałaby jednak kosztować fortunę, a byłby to jednak projekt komercyjnie dosyć ryzykowny. Dlatego Rudesone przez cztery lata bezskutecznie szukał producentów, przy okazji płacąc mi należne, niebagatelne tantiemy za przedłużanie opcji. Film w końcu nie powstał, a byłby zapewne okropny, za to ja sporo zarobiłem. Miłe wspomnienia.

Rozmawiając o projektach „niespełnionych” trudno pominąć liczne pomysły niemieckich producentów, ale w tym przypadku zaważyły także inne, często poza finansowe, względy.

Po wybuchu stanu wojennego zamieszkałem w Berlinie, gdzie jestem dosyć popularny i przez jakiś czas ciągle otrzymywałem konspekty i pomysły na filmy, które zasadniczo podzieliłbym na trzy kategorie: głupie, bardzo głupie i kompletnie idiotyczne. Kiedy kilka miesięcy później wyjechałem do Wiednia, pytałem Mrożka, realizującego akurat w Niemczech swój film Amor, czy przypadkiem nie zna choć jednego przedstawiciela niemieckiej kinematografii, z którym można by porozmawiać rozsądnie? W odpowiedzi usłyszałem: „Był jeden, ale poszedł na rentę, bo już nie mógł wytrzymać”. To zdanie chyba wiele tłumaczy.

Właśnie teraz w Niemczech powstaje wysokobudżetowa ekranizacja Kataru według scenariusza napisanego przez pana wspólnie z Janem Józefem Szczepańskim.

Reżyser tego filmu nazywa się Sinkel, a scenariusz został napisany na zamówienie niemieckiego producenta już dwadzieścia lat temu, no i trochę sobie poczekał na realizację. Niewiele więcej potrafię panu o tym filmie powiedzieć. Wiem, że zdjęcia są realizowane w Europie, ale to przecież zrozumiałe, zważywszy że akcja Kataru rozgrywa się w Neapolu. Pamiętam, że po opublikowaniu Kataru krytyka często podkreślała moje znawstwo tego miasta, gdy tymczasem nigdy w Neapolu nie byłem. Opisywałem miejsca i zwyczaje według zdjęć i książek.

Poza niemieckim Katarem można już przeczytać o przygotowanej przez Hollywood superprodukcji według Solaris.

Z Solaris to jest w ogóle prawie kryminalna historia. Najpierw pojawiła się trochę dziwna Rosjanka, która z wielkim entuzjazmem zapewniała mnie, że znakomity film według Solaris wyprodukuje Richard Gere. Przekonywała mnie na tyle konsekwentnie, że - nie bardzo wierząc w powodzenie tego pomysłu - w końcu ustąpiłem i sprzedałem panu Gere opcję na film. Ale czas mijał, opcja wygasła, a on w końcu nic nie zrobił. Następnie pojawił się u mnie w domu niejaki pan Fradis, który utrzymywał, że jest reprezentantem Mosfilmu w USA i zupełnie nie ma co zrobić z milionami dolarów, toteż wpadł na osobliwy, bądźmy szczerzy, pomysł nakręcenia Solaris na ...orbicie okołoziemskiej.

Słucham?

On w ogóle opowiadał niestworzone historie. Zamierzał, zdaje się, wynająć do realizacji filmu stację orbitalną Mir. Od początku wydawał mi się jednak bardziej hochsztaplerem, niż biznesmenem, dlatego żadnych dalszych rozmów nie miałem ochoty z nim prowadzić. Mniej więcej w tym samym czasie otrzymałem bardzo poważną ofertę z 20th Century Fox, której przyjęcie rzeczony pan Fradis próbował zablokować. Bezskutecznie. Nie wiem dokładnie co ci Amerykanie wyprawiają teraz z moją biedną książką, pieniądze w każdym razie już mi wypłacili.

Film reżyseruje Steven Soderbergh.

Wie pan, nie bardzo mnie to wszystko obchodzi. Im bardziej w jakiś projekt angażuje się strona amerykańska, tym grubsza staje się umowa ograniczająca prawa ingerencji autora. A jednak myśl o tym, że w tej chwili czterdziestu scenarzystów dłubie w moim tekście, nie sprawia mi wielkiej satysfakcji. W tym momencie nie mam nawet prawa zapoznać się z tekstem tego scenariusza. Nie mam prawa, ale i ochoty, bo obawiam się, że po tej lekturze prawdopodobnie szlag by mnie trafił na miejscu.

...Może nie tylko w tym jednym przypadku, wszak niektóre pomysły adaptacyjne pana utworów wydają się wręcz szokujące. Słyszałem, że niedawno Solaris odtańczono w Diepropetrowsku.

A co pan powie na to, że fragmenty Dzienników gwiazdowych wystawiono w teatrze i to w języku baskijskim! Nawet ci Baskowie zapłacili ma jakieś pieniądze. Zapłacili zresztą nader skromnie, co zrozumiałe - przecież tych Basków jest bardzo niewielu. Myśl o tym, że Solaris zostało odtańczone, wydaje mi się prosto z Kobierzyna, z domu wariatów. Na szczęście Diepropetrowsk jest na końcu świata i prawie nikt tego przedstawienia nie widział. Mówiąc o rozmaitych dziwactwach - jakiś czas temu zostałem zaproszony do odsłuchania muzycznej partytury skomponowanej według pierwszego aktu Cyberiady. Była to muzyka nowoczesna, której dźwięki przypominały duży skład naczyń kuchennych masowo ostrzeliwanych przez ciężką artylerię. Z zaimprowizowanego koncertu wyszedłem z głową grzmiącą jak pusty bęben.

Zżyma się pan na muzyczne czytanie pańskich utworów, ale w opinii muzykologów na przykład Solaris poprzez swoją konstrukcję fabularną (dwójka wyraźnie zarysowanych, pierwszoplanowych bohaterów, tragiczne zakończenie) jest wręcz idealnym materiałem na operę.

Opera według Solaris powstała na pewno w Monachium. Kilka lat temu do wystawienia opery bardzo zapaliła się też brytyjska Royal Opera House, ale wówczas opcję na całokształt artystycznych dokonań włącznie z prawem do tytułu miał Gere, musiałem więc Anglikom odmówić.

Żałuje pan?

Broń Boże. Zbyt wiele oglądałem zdumiewających hybryd w oparciu o moje teksty. Ciągle zresztą napływają nowe „oferty”. Słowacka telewizja chce adaptować Cyberiadę, telewizja bawarska zrobiła Przyjaciela po swojemu – czyli nie w konwencji przyszłościowej, ale w „bocznej odnodze czasu”, jak by powiedział Schulz. Słyszałem też o kilkudziesięciu co najmniej słuchowiskach radiowych, które szczególnie upodobali sobie, nie wiedzieć czemu, Niemcy. Proszę mi wierzyć, czasami wolę nie znać szczegółów. Wielu polskich i amerykańskich filmowców (np. Heritage Films, nawet firmy z Krzemowej Doliny) przymierzało się do animacji Cyberiady. Bliżej nieokreślone multi media rights do Cyberiady wykupiła w końcu firma ENC Media. Czy pan wie, co oznacza termin multi media rights, ja nie mam pojęcia?

Multimedia, czyli zapewne Internet, może filmy na CD-romach. To coraz powszechniejszy proceder.

Być może będą to rozpowszechniać na dyskietkach? Wszystko jedno. Na tym etapie do tych kuriozów mam stosunek wyrozumiało - pobłażliwy. Krakowski teatr "Groteska" swego czasu wystawił spektakl zatytułowany Planeta Lemia, który nawet do pewnego stopnia mnie ukontentował. Powodem do optymizmu z mojej strony był może fakt, że mogły to oglądać także dzieci, bo pojawiały się w przedstawieniu smoki i kukiełki. W każdym razie nie wychodziłem z sali rwąc sobie ostatnich włosów z głowy. Telewizja petersburska pokazała podobno coś na podstawie Przekładańca i - jak twierdzi mój agent - wystąpiło tam sporo nagich, ładnych dziewcząt. „Jak to – zawołałem – przecież nie napisałem tam żadnych ról kobiecych!”. W odpowiedzi usłyszałem, że oni powtykali te golaski, żeby było ciekawiej. Bez komentarza.

W tonacji żartobliwej dotykamy poważnego tematu, jakim są granice wolności twórczej adaptatora.

Takich granic nie ma. Teksty literackie są dość niewinne, ich liczne profanacje tę niewinność zatracają. Nie mówimy przecież o arcydziełach, bo zawsze było ich niewiele. Mnie by zupełnie wystarczyło, gdyby na podstawie mojej książki powstał jeden dobry film. Zły film jest zmartwieniem dla autora i producenta. Utwory literackie odznaczają się rozmaitą żywotnością, ale często długo się o nich pamięta. „Zapamiętanych” filmów na przestrzeni kilkudziesięciu lat było zaledwie kilkadziesiąt.

Filmy „zapamiętane”, czyli jakie?

Choćby jednoaktówki Chaplina, niezmiennie fascynujące. Klasyka komedii filmowej umarła razem z Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem. To, co dzisiaj pokazują Amerykanie nie jest śmieszne. Mnie się płakać chce.

A Woody Allen?

Zupełnie mnie nie bawi. Jeszcze mniej lubię współczesne kino science -fiction.

Co paradoksalne przyjmując, że autorzy odpowiedzialni za ostatnią falę renesansu kina SF, czyli twórcy filmów Matrix i Pi, w wywiadach często odwołują się do Pana twórczości, traktując ją jako nieomal mentorską.

Nie znam tytułów, które pan wymienił, ale oglądałem wiele innych filmów. Byłbym najbardziej zaskoczony ze wszystkich gdyby amerykański Solaris okazał się dziełem udanym. Największą bolączką dzisiejszego science fiction jest bowiem jego infantylizm. Ci wszyscy biedni scenarzyści od lat nie potrafią opowiedzieć niczego nowego poza wojnami kosmicznymi i złowrogimi przybyszami z obcej planety, a mnie to wydaje się coraz bardziej nudne, monotonne i głupie.

Moim zdaniem potężnym narzędziem promocyjnym science fiction stał się Internet. Filmy te oscylują pomiędzy spiskową teorią dziejów – niewytłumaczalnością otaczającego nas chaosu, oraz sferą podświadomych lęków, w której zawodzą racjonalne wyjaśnienia.

Tak, ale proszę zwrócić uwagę jak niefrasobliwie tłumaczy się ten chaos. To są zjawiska naprawdę frapujące, a niemal zupełnie niewykorzystane. Zwłaszcza teraz, gdy pojawiła się rzeczywistość wirtualna.

Którą pan przed laty przewidział, pisząc o „fantomatyce”.

Mój termin jest nawet zręczniejszy, bo można przecież powiedzieć „fantomat”, „człowiek sfantomatyzowany”, „fantomy”... Tego typu innowacje kino science – fiction najczęściej pomija. Zakwestionowałbym przede wszystkim tezę wynikającą z trzech czwartych produkcji filmowej science - fiction, że w kosmosie nie dzieje się nic innego, tylko ciągle się tam walczy. SF jest bardzo naiwne. W filmowym kosmosie powszechna jest człekokształtność, zdumiewa też konstatacja, że cały kosmos gada po angielsku. Jedną z najtrudniejszych rzeczy jest też pokazanie człowieka poza grawitacją – to poważny temat, a z reguły wychodzi w kinie niezamierzenie zabawnie. Mamy jakiś upadek kryteriów, w którym chodzi wyłącznie o kasowość, ale już nie o sens. Szczytem polityki tego typu był Dzień niepodległości, czyli produkt, w którym niefortunność myśli połączona była ze źle rozumianą polityczną poprawnością. Film science – fiction nie tylko zszedł pod strzechy, których już nie ma, ale zrobił się niebywale płytki.

(...)

Czy pisarzowi, który sprzedał trzydzieści milionów książek na świecie, można jeszcze czegoś życzyć?

Świętego spokoju. Uhonorowano mnie już powyżej uszu: mam doktoraty honoris causa, order Orła Białego, jestem honorowym obywatelem Krakowa... Wystarczy. Jako człowiek z natury kameralny, nie lubię wielkich fet i festiwali. Na spotkanie z astronautami amerykańskimi eskortowano mnie w asyście policyjnych wozów na sygnale. Żona była przerażona, że teraz całe osiedle pomyśli, że Lemowie zostali zaaresztowani. Każdego dnia dostaję coraz dziwniejszą korespondencję. Czasami boję się otwierać skrzynkę pocztową. Młodzi ludzie przysyłają mi swoje wiersze, ktoś „pożycza” mi kasetę wideo z podpisem „Oto, jak wygląda UFO”, inżynier z Katowic pisze, że jego sąsiedzi są zbulwersowani, że puszcza głośno muzykę o pierwszej w nocy, a ona akurat bardzo lubi – i prosi abym ja, Lem, zrobił z tym porządek. Bardzo przepraszam, ale sektor moich możliwości jest bardzo wąski. Jedyne o czym teraz naprawdę marzę to odrobina świętego spokoju. Tylko tyle.

Święty spokój z daleka od filmu...

Jak najdalej.

(rozmawiał Łukasz Maciejewski)

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Solaris
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy