"Siostra twojej siostry": ROZMOWA Z REŻYSERKĄ
Jaka jest geneza tego filmu? Co sprawiło, że chciałaś opowiedzieć tę historię?
Jednym z moich głównych zainteresowań jako artystki jest to, jak postrzegamy samych siebie i co się dzieje gdy stajemy twarzą w twarz z faktem, że nasze wyobrażenie o sobie nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością. Fascynuje mnie co robimy w tych sytuacjach, gdy bacznie wpatrujemy się w siebie i stajemy się samoświadomi. A najczęściej dzieje się tak, gdy zderzamy się z innym człowiekiem. W tym wszystkim chodzi o pojawiającą się wtedy dynamikę i o zdanie sobie sprawy, że wszyscy jesteśmy niedoskonali. Pewnego dnia usłyszałem w radio Cornela Westa mówiącego, że wszyscy jesteśmy jak popękane naczynia i pomyślałam wtedy: "Tak! I to jest piękne. Bylibyśmy tacy nudni, gdyby było inaczej!".
W przypadku tego konkretnego filmu chciałam zbadać relacje między rodzeństwem.
W "Siostra twojej siostry" są takie dwie, obie bardzo silne, a w jednej z nich drugie z rodzeństwa nie żyje. Jack jest naprawdę głęboko wstrząśnięty tym, że nie był z bratem blisko, gdy ten umierał. Nie może dojść do siebie właśnie z tego powodu. Częścią tego trudnego procesu powrotu do zdrowia będzie dla niego to, że z jego powodu zbliżą się do siebie siostry. To pozwoli mu wybaczyć samemu sobie i ruszyć dalej. Tego rodzaju relacje interesowały mnie w tym filmie.
W "Siostra twojej siostry", ale też w innych twoich filmach, jest dużo humoru. Czy masz jakiś związek z amerykańską sceną komediową, czy może twoje poczucie humoru wynika z podejścia do życia?
Uwielbiam się śmiać i to śmiać się głośno. Co ciekawe w studenckim teatrze uważana byłam za poważną dramatyczną aktorkę. W Nowym Jorku grałam sporo w teatrach off-off Broadwayu i nie zdawałam sobie sprawy, że mogę być zabawna, aż do czasu roli w "Codependent Lesbian Alien Seeks Same". Madeleine Olnek reżyserowała tę sztukę i to ona odkryła we mnie aktorkę komediową. Ale w ogóle nie chodzę na występy komików stand upowych, ten świat nie jest częścią mojego.
Momenty komediowe pojawiają się w "Siostrze..." zupełnie naturalnie, jako oczywiste dopełnienie tych dramatycznych.
To prawda. Nie staram się za wszelką cenę, żeby było zabawnie. Staram się opowiedzieć pewną historię i humor pojawia się tu w bardzo określonym kontekście. Jest oparty na postaciach i sytuacjach, w których one się znajdują. W moich filmach nie opowiadam dowcipów. Jakiś czas temu zorientowałam się, że najzabawniejsze sytuacje powstają w te dni, gdy na planie jesteśmy najbardziej poważni. Kiedy postaci znajdują się w sytuacjach najbardziej niepokojących i intensywnych. To budzi śmiech na widowni, bo odnajduje się ona w nich. Na zasadzie: "moja żona ma taki sam wyraz twarzy, kiedy wie, że wciskam jej kit!". Na szczęście - a jest to coś do czego dążę - postaci w moich filmach są dla widzów prawdziwe, autentyczne. To jest różnica między mną, a kimś kto stara się być zabawny. Cały czas nie wiem, czy "Siostra mojej siostry" to komedia. Jest w tym filmie tyle samo powagi, co humoru.
Jak pracujesz z aktorami, by osiągnąć ten rodzaj autentyzmu?
Do swojego debiutu - "We Go Way Back" - napisałam scenariusz, przesłuchałam aktorów do ról i potem nakręciłam film. W kilku przypadkach trudno znaleźć naturalny związek między aktorami, a postaciami które napisałam. Dla niektórych wcielenie się w role było walką, dla innych nie. Oczywiście kocham swój pierwszy film, to napięcie było czymś co zainspirowało mnie do spróbowania innego podejścia. Pomyślałam: "co by było, gdybym zaczęła projekt z ludźmi, z którymi chcę pracować i stworzyła postacie już pod nich?". Chciałam stworzyć proces, który da mi sporą elastyczność i pozwoli pracować z aktorami o małym doświadczeniu, z aktorami teatralnymi, a nawet z amatorami jeśli tylko mam na to ochotę. Przy kolejnym filmie, "My Effortless Brillance", przedstawiłam pomysł na scenariusz mojemu przyjacielowi Seanowi Nelsonowi i zaproponowałam mu rolę. W przypadku "Humpday" wszystko zaczęło się od Marka Duplassa.
W bardzo specyficzny sposób budujesz postaci we współpracy z aktorami.
Z każdym kolejnym razem pracuję z coraz bardziej doświadczonymi aktorami. Ich umiejętności wykraczają daleko poza bycie sobą na planie i polegają na tworzeniu postaci. I dostarczają oni dodatkowych warstw realizmu i autentyzmu, gdy mogą uczestniczyć w projekcie od samych początków.
Zanim zaczniemy zdjęcia dużo ze sobą rozmawiamy. Tworzymy każdej postaci rozbudowaną historię - wymyślamy doświadczenia, określamy moment w którym bohaterowie pierwszy raz się spotkali i kim są dla siebie. Kończy się to wszystko opowieściami z naszego życia i historiami zasłyszanymi u przyjaciół.
Jak wyglądał scenariusz "Siostry twojej siostry" w momencie kiedy pierwszy raz pokazałaś go obsadzie?
W przypadku tego filmu z pomysłem przyszedł Mark. Zadzwonił do mnie i powiedział: "myślę, że mam temat na twój następny film". I okazało się, że faktycznie miał! To był doskonały początek dla naszej historii: pogrążony w smutku koleś, którego najlepsza przyjaciółka wysyła do jej rodzinnego domku gdzieś daleko, by pobył sam ze sobą. A na miejscu spotyka on kogoś nieoczekiwanego. Z tym pomysłem przyszedł do mnie Mark i od niego się odbiliśmy, w wielu zabawnych kierunkach jak się okazało.
Lubię mieć aktorów wokół siebie już na wczesnym etapie prac nad filmem. Oczywiście większość z nich przyzwyczajona jest do pracy ze scenariuszem, używają tekstu jako rdzenia ich roli i wokół niego dobudowują resztę. Dlatego kiedy prosisz ich o improwizację to jest to skok na głęboką wodę - nie wiesz przecież, czy to potrafią! Pamiętam rozmowę z Emily Blunt o tym sposobie pracy i to uczucie ulgi, kiedy powiedziała mi: "ze wszystkich filmów, w których wystąpiłam moim ulubionym jest ten kameralny dramat "Lato miłości", gdzie wszystkie sceny były improwizowane". "Doskonale!" - pomyślałam. "Pracowała w ten sposób wcześniej". A ona była podekscytowana możliwością ponownego wzięcia udziału w takim projekcie.
Rosemarie DeWitt zagrała wcześniej wiele ról w kinie i telewizji. Czy dla niej improwizacja również była czymś naturalnym, czy potrzebowała czasu żeby się przyzwyczaić?
Kiedy rozmawiałam z Rosemarie przyznała, że nie miała zbyt wielu okazji do improwizacji. Kilka razy w teatrze i podczas realizacji "Rachel wychodzi za mąż". A ja po prostu czułam, że będzie w tym dobra. Ponieważ wiedziałam, że tym razem mam aktorów nie tak doświadczonych w improwizacji, na planie miałam bardziej rozbudowany scenariusz. "Humpday" to było dziesięć stron tekstu ze wszystkimi emocjonalnymi kamieniami milowymi i punktami węzłowymi, które należało osiągnąć. Mieliśmy wyraźną strukturę, ale żadnych dialogów. W tym przypadku, i zagrało to świetnie, dałam Rose taką biblię jej postaci, w której było wszystko o Hannah. Był też 70-cio stronicowy scenariusz z fragmentami dialogów i kilkoma szkicami scen. Nie myślałam, że w ogóle wykorzystamy te dialogi, to była tylko taka siatka bezpieczeństwa dla aktorów. I byłam bardzo zaskoczona, kiedy jednak po nie sięgnęli - pomyślałam, że w ich ustach brzmią naprawdę dobrze! Ale większość scen jest totalną improwizacją. Są takie momenty, które w inny sposób nie mogłyby powstać.
Czy możesz podać jakiś przykład?
Jest taka scena, w której Hannah przypomina bardzo osobisty i zawstydzający epizod z przeszłości Iris. Dzieje się to w trakcie beztroskiej konwersacji przy obiedzie, gdzie potrzebny był mi nagły zwrot akcji. Próbowaliśmy ugryźć to na wiele sposobów i żaden nie działał. I wtedy Rose powiedziała: "mam pomysł", ale nie zdradziła nam, co to będzie. Dlatego udało nam się nakręcić Emily, która zarumieniła się naprawdę. To można osiągnąć tylko dzięki improwizacji. Z fascynacją przypatrywałam się, jak Emily i Rose pracują ze sobą w ten sposób. Wiedziały co chcą osiągnąć i szukały najlepszej drogi dojścia do tego miejsca.
To twój drugi film, przy którym pracowałaś z Markiem Duplassem. W jego przypadku wydaje się, że improwizuje bez żadnego wysiłku.
Mark uwielbia eksperymentować i próbować, tak żeby potem na stole montażowym znalazły się wszelkie możliwe warianty. Czasami z dubla na dubel jest całkowicie inny. To że Mark był z nami było bardzo pomocne, bo jego poziom pewności jako improwizatora jest bardzo wysoki, a do tego zaraźliwy. A dla niego było to też trochę inne doświadczenie niż nasza poprzednia współpraca. Z Emily i Rose musieliśmy inaczej pracować z materiałem wyjściowym, co stanowiło dla Marka wyzwanie i popychało w zabawne kierunki. Każde z nich wydobywało z innych nieoczekiwane nuty.
Taka powinna być natura każdej współpracy.
Właśnie tak! I ja, po drugiej stronie kamery, musiałam improwizować tak samo jak oni. Musiałam być nieustannie gotowa na to, co może się wydarzyć. A z drugiej strony musiałam jednak trzymać się kluczowych punktów na mapie historii, którą chciałam opowiedzieć.
Zmieniłaś także sposób kręcenia.
Wydaję mi się, że to była naturalna ewolucja mojej metody. W "Humpday" prawie wszystkie ujęcia to zbliżenia, z czego 95% jest nakręconych kamerą z ręki. W "Siostrze mojej siostry" jest więcej szerokich planów, kontrujęć i zdjęć ze statywu. Nie myślałam tym razem tylko o historii i postaciach, ale także o tym, jak ten film będzie się oglądać. I obecność Rose i Emily również była dla takiego sposobu filmowania bardzo ważna.