Reklama

"Simpsonowie - Wersja kinowa": TAJEMNICE REALIZACJI

"Simpsonowie" przyszli na świat 20 lat temu, kiedy Mattowi Groeningowi zlecono opracowanie sekwencji animowanych do serialu "The Tracy Ullman Show", nadawanej przez sieć Foxa. Groening nie chciał odstąpić praw do swego popularnego serialu kreskówkowego "Life In Hell", więc z potrzeby chwili stworzył rodzinę Simpsonów. "Simpsonowie" cieszą się popularnością i uznaniem od chwili pierwszego półgodzinnego odcinka, nadawanego co tydzień, a z czasem stali się popkulturowym fenomenem. A reszta jest historią - telewizji, a obecnie również kina.

Według Groeninga SIMPSONOWIE - WERSJA KINOWA to rodzaj szansy dla twórców i widowni, by spróbować czegoś, czego - mimo swych nagród i kulturowego wręcz znaczenia - mały ekran zaoferować nie może. "Chcieliśmy opowiedzieć historię z życia Simpsonów w innym formacie i usłyszeć, jak śmiech wypełnia pełną ludzi salę kinową" - mówi Groening.

Reklama

Niemal od pierwszych sukcesów serialu studio namawiało Groeninga i współproducenta Jamesa L. Brooksa do kinowej przeróbki. Dlaczego więc - dziwią się miłośnicy serialu na całym świecie - wcielenie tego zamiaru w czyn zajęło aż 18 lat?

Al Jean, obecny producent serialu oraz scenarzysta i współproducent filmu, zdradza pewne tajemnice: "Czekaliśmy 18 lat z filmem, bowiem nie zależało nam na tym, żeby nakręcić film dlatego, że możemy, ale żeby nakręcić film dlatego, że jest taka potrzeba. Chcieliśmy też znaleźć historię, która odpowiadałaby formatowi, jaki daje duży ekran. SIMPSONOWIE - WERSJA KINOWA to nie trzy odcinki serialu układające się w pewną całość. Ta historia ma swoje sedno. Skupia się ona na siłach, które mogą rozdzielić rodzinę i podzielić całe miasto, a także na sposobie, w jaki człowiek powinien zachować się w takich sytuacjach.

"Tym, co odróżnia film od serialu, jest skala - dodaje James L. Brooks, reżyser oscarowych filmów "Lepiej być nie może", "Czułe słówka" i "Telepasja", a także laureat Emmy za "The Mary Tyler Moore Show" i sit-com "Taxi" oraz scenarzysta i producent SIMPSONÓW - WERSJI KINOWEJ. - Mamy w tym filmie sto ról mówionych, stworzyliśmy też sceny, o jakich w serialu nawet byśmy nie pomyśleli. Przede wszystkim jednak chcieliśmy, aby film o Simsponach był oryginalnym przeżyciem dla kinomanów, jednocześnie wiernym duchowi serialu. Nie mogliśmy wszak przesadzić".

Żaden serial nie ma dość rozbudowanego zespołu, by jednocześnie tworzyć telewizyjny show i film kinowy. "Po prostu, nigdy nasi scenarzyści i animatorzy nie mieli czasu, by usiąść i zastanowić się nad filmem - wyjaśnia Matt Groening. - W przeciwieństwie do większości realizacji "Simpsonowie" powstają bez przerwy. Poświęcamy wszystkie nasze siły serialowi i nigdy nie zamierzaliśmy robić filmu kosztem serialu".

Przez lata Brooks i jego współpracownicy poszerzali zespół scenarzystów serialu, by wreszcie zebrać wystarczające siły. "Osiągnęliśmy moment, kiedy jednocześnie zaczęły pracować dwa pełne zespoły autorów - przyznaje David Mirkin, uznany twórca komedii ("Wielki podryw", "Romy i Michelle na zjeździe absolwentów") a zarazem scenarzysta filmu i współtwórca serialu. - W tej sytuacji scenarzyści, którzy są z Simpsonami od początku, mogli oderwać się od serialu i zająć filmem bez uszczerbku dla produkcji telewizyjnej".

W 2001 roku prace nad filmem kinowym były już tak zaawansowane, że aktorska obsada serialu mogła podpisać umowy na nagranie ścieżki dźwiękowej pełnometrażowej fabuły. A to z kolei oznaczało konieczność znalezienia pomysłu na film i w konsekwencji powstanie nadającej się do realizacji wersji scenariusza.

W listopadzie 2003 roku zaczęły się prace scenariuszowe. "Decyzja zależała od czterech ludzi - przyznaje James L. Brooks. - Ale w końcu poczuliśmy się dość silni, by to zrobić".

"Musieliśmy zadać sobie kilka kluczowych pytań - opowiada Mike Scully. - Czy mamy fabułę, która gwarantuje powstanie dobrego filmu kinowego? Jak realizacja filmu wpłynie na produkcję serialu?".

Realizatorzy wysoko postawili sobie poprzeczkę i nie zamierzali z tego rezygnować. "Zaczęliśmy pisać scenariusz i nie chcieliśmy tego przerywać - dodaje Brooks. - Najtrudniejsze było skupianie się na każdym gagu i dowcipie, codzienny stres i obawa, czy już dorośliśmy do filmu kinowego. Nie było chwili, kiedy mogliśmy uznać, że osiągnęliśmy nasz cel, toteż stale coś poprawialiśmy".

Pomysł filmu zakładał, że nie będzie on powielał dotychczasowych wątków serialu, ale nie zrezygnuje też z tego, co fani "Simpsonów" najbardziej lubią w swoich bohaterach. "Różnica polega na tym, że opowiadamy historię, która wymaga półtorej godziny i formatu dużego ekranu - mówi Al Jean. - I jeszcze jedno. Każdy członek rodziny Simpsonów - nawet niemowlę - ma swoją chwilę dojrzałości i odkupienia. Chcieliśmy, aby film trzymał widownię w napięciu aż do końca, co zapewne było najtrudniejszym zadaniem. SIMPSONOWIE - WERSJA KINOWA musiała mieć swoje wielkie sceny, swoje wielkie plenery i wielkie tematy".

Te cele wymagały możliwie najsilniejszego zespołu twórców, toteż producenci zaangażowali szereg wybitnych autorów, związanych z serialem od samego początku bądź niewiele krócej, część z nich zajmowała się także produkcją poszczególnych serii. Wszyscy kochali i czuli swoich bohaterów. Obok Brooksa, Groeninga, Jeana i Scully'ego do gwiazdorskiego zespołu scenarzystów SIMPSONÓW - WERSJI KINOWEJ dołączyli więc David Mirkin, Mike Reiss, George Meyer, John Swartzwelder i Jon Vitti (a później jeszcze Ian Maxtone-Graham i Matt Selman, obecni producenci serialu).

Dopóki nie udało się stworzyć najlepszego z możliwych scenariusza "Simpsonów", twórcy nie traktowali swego gwiazdorstwa zbyt serio. "Na pewno nie było tak, że każda chwila naszych spotkań była wyjątkowa - śmieje się Al Jean. - Jak większość gwiazd pracowaliśmy metodą prób i błędów". Jednak perspektywa współpracy nad długo oczekiwanym filmem była niezwykle inspirująca.

Dla twórców pracujących nad SIMPSONAMI - WERSJĄ KINOWĄ ważna była zarówno emocjonalna, jak i kreatywna strona przedsięwzięcia. "To było bardzo podniecające, że zostało się wybranym do napisania tego scenariusza" - przyznaje Mike Reiss. "A jeszcze bardziej podniecająca od filmu była możliwość pracy z takimi ludźmi - dodaje Jon Vitti. - To szczególny przywilej widzieć ich razem przy pracy a zarazem koszmar, by dotrzymać im kroku". Jak mówi David Mirkin: "To wspaniale, że znów mogliśmy być razem, bowiem wzbudziło to rodzaj specyficznej energii. Choć nie zawsze była to energia zdrowa".

Autorzy byli tak skupieni na swoich postaciach i tak bardzo chcieli stworzyć coś na miarę serialowych "Simpsonów", że - jak to czasem bywa - mieli kłopot z napisaniem pierwszego szkicu scenariusza. "Byliśmy tak przejęci - przyznaje Brooks - że osiągnięcie założonego celu - radości, jaką wzbudza scenariusz nowego odcinka - zajęło nam rok".

Wreszcie udało się napisać zarys scenariusza, który zaaprobował Brooks. Fabułę podzielono na siedem części, które dano do opracowania Jeanowi, Scully'emu, Mirkinowi, Reissowi, Meyerowi, Swartzwelderowi i Vittiemu. Każdy z nich miał do napisania 25 stron, a kiedy spotkali się ponownie po miesiącu i połączyli swoje "rozdziały" w jedną całość, pierwsza wersja scenariusza była gotowa.

Przeróbki trwały dalsze dwa lata, ostatecznie doliczono się niemal stu wersji. Był to proces żmudny u bolesny. "Nawet jak nad tekst trzykrotnie dłuższy od przeciętnego odcinka serialu, było to sto razy trudniejsze do napisania" - przyznaje David Mirkin.

"Zużyliśmy mnóstwo ołówków i zjedliśmy mnóstwo zamawianej po godzinach pizzy - dodaje Matt Groening. - Zwykle chodziło o pisanie i przerabianie - z naciskiem na przerabianie. Harowaliśmy nad tym scenariuszem, by każda scena była jak najlepsza".

"Byliśmy gotowi przerabiać ten scenariusz aż do chwili, kiedy animatorzy nie padną z wyczerpania - śmieje się Matt Selman. - Gdyby nie to, że mieliśmy wyznaczoną datę premiery, nadal byśmy nad tym pracowali".

A jednak każdy z nich był wdzięczny Jamesowi L. Brooksowi za powrót do "Simpsonów". Brooks był producentem pierwszych serii serialu, potem zawsze służył pomocą i konsultacją innym scenarzystom ("Przez trzy lata serial był moim głównym zajęciem, a do teraz zajmuję się nim dorywczo" - zauważa). Teraz powrócił do postaci i świata, który sam pomógł wykreować. "Zaangażowanie Jima w projekt jest największą tajemnicą tego filmu - mówi Mike Reiss. - To on rozstrzygnął większość naszych sporów, ale i zmuszał do niewyobrażalnie wielu korekt. Na tym polega jego styl pracy - ślęczał nad scenariuszem dopóki nie wyrwaliśmy mu go z rąk".

"Musieliśmy poszerzyć nasze horyzonty i wyjść za 22-minutową strukturę przeciętnego odcinka - dodaje Mike Scully. - Dlatego tak bardzo liczyliśmy na Jima, który nakręcił tyle wspaniałych filmów. SIMPSONOWIE - WERSJA KINOWA wymagali zmiany sposobu opowiadania fabuły "Simpsonów" i tu Jim miał wspaniałe pole do popisu".

Jim zrobił więcej niż każdy z nas - twierdzi John Swartzwelder, który napisał więcej scenariuszy serialu niż ktokolwiek inny. - To było fascynujące, kiedy kilkoma pociągnięciami ołówka zmieniał poszczególne sceny, by wszystko w nich grało".

"Praca z Jimem Brooksem to niesamowite przeżycie - podsumowuje Al Jean. - Mówiłem sobie, że to szansa jedna na milion, ale mam nadzieję, że jeszcze się przydarzy".

Kilku autorów zawdzięcza Brooksowi pewność, że scenariusz ma właściwy wydźwięk emocjonalny. Ale sam Brooks uważa, że elementy komedii, akcji i emocji w filmie równoważą się. "Nie ma w "Simpsonach" nic ważniejszego od wywoływania śmiechu w każdej możliwej chwili - wyjaśnia. - To z kolei wymusza bardziej uważne podejście do warstwy emocjonalnej. Zawsze zaczynaliśmy od śmiechu, ale nie mogliśmy zapominać o emocjach, by publiczność mogła skupić się nie na gagach, ale i na losach naszych bohaterów".

Ale jeszcze ważniejszy, zdaniem Brooksa, była właściwa tonacja filmu. "Tonacja to najwłaściwsze słowo na określenie tego, czego szukaliśmy - mówi Brooks. - Wrzucasz do garnka wszystko - fabułę, emocje i dowcipy - a to, co na końcu dostaniesz, jest właśnie tonacją. W każdym filmie ona jest najważniejsza".

Szukanie właściwej tonacji rozciągnęło się na dwa lata prfacy nad scenariuszem i animacją filmu. Hans Zimmer, który skomponował muzykę do SIMPSONÓW - WERSJI KINOWEJ, także uważa tonację za kluczową kwestię filmu. "Hans bardzo zaangażował się w szukanie właściwego tonu, dając nam świeży punkt widzenia po latach, jakie spędziliśmy pracując nad serialem" - dodaje Brooks.

Z grona scenarzystów pracujących nad najlepszym z możliwych scenariuszy nikt nie harował ciężej od Ala Jeana, który łączył pracę nad filmem z pracą nad serialem. "Myślę, że nikt inny nie potrafiłby tego połączyć - zachwyca się scenarzysta Ian Maxtone-Graham. - To dowód na niezwykłe zdolności Ala, który potrafił jednocześnie przeglądać scenopis serialu i dyskutować nad pomysłem na film".

Niezniszczalny Jean - jedyny człowiek zdolny zapanować nad wszystkim co dotyczyło zarówno filmu jak i serialu - odpowiadał za to, by fabuła wersji kinowej nie przeniknęła do serialu przy jednoczesnym zachowaniu jej wątków w tajemnicy. "Dopóki fabuła filmu trzymana była w sekrecie, mówiłem autorom scenariuszy telewizyjnych, którzy sięgali po pomysły podobne do wersji filmowej, że mogą tego użyć, ale nie mogę zdradzić im dlaczego". Dyskrecja, jaką wykazał się Jean, jest cechą rzadko spotykaną w branży filmowej, zwłaszcza w czasach Internetu. Filmowcy trzymają swoje scenariusze pod kluczem w wytwórniach i nawet tuż przed premierą nie chcą zdradzać szczegółów, by zachować ogół pomysłów dla zaskoczonych widzów. Ale już pierwszy zwiastun ujawniał obecność nowego elementu w domostwie Simpsonów: świnki hodowanej przez Homera, której głównym wkładem w życie społeczności jest kilka ton, hm, nawozu.

Porzucane przez świnkę odchody w połączeniu z bezmyślnością Homera prowadzą do kataklizmu, jaki spada na Springfield. "Ekscytował nas pomysł, by Homer zrobił coś najgorszego w życiu - mówi David Mirkin - a następnie stanął przed dylematem moralnym, czy ma pozwolić miastu umrzeć czy też spróbować je ocalić".

Także samo Springfield w SIMPSONACH - WERSJI KINOWEJ nabiera kluczowego znaczenia, co odróżnia film od serialu. Aby film nabrał rozmachu, filmowcy pokazali miejskie plenery. A do tego zarysowali postaci niemal wszystkich mieszkańców Springfield, z których większość znalazła się w tłumie wypełniającym jedną z najważniejszych scen filmu.

Jednak najważniejszą osobą w pracach nad scenariuszem nie był scenarzysta, ale reżyser. Łamiąc tradycję pracy nad filmami animowanymi David Silverman współpracował przy scenariuszu, podpowiadając ujęcia i sposób montażu, który najlepiej uwypukliłby poszczególne dowcipy, nie mówiąc o możliwościach przeniesienia świata Simpsonów na duży ekran. Zdarzało się, że jego uwagi wymagały także przeróbek scenariusza i zmian w nagranych wcześniej dialogach. "To było okrutną karą dla Silvermana za jego ingerencje" - żartuje Matt Groening.

Silverman, od 20 lat weteran "Simpsonów", zaczynał pracę nad serialem jeszcze w czasach, gdy opowieści o rodzinie były fragmentami "The Tracy Ullman Show" - zanim jeszcze został reżyserem poszczególnych odcinków a z czasem reżyserem koordynatorem całego serialu. Mimo lat nie stracił fascynacji postaciami serialu. "Nadal lubię ich rysować - przyznaje - i dodawać coś, z czego wcześniej nie korzystaliśmy".

"David od lat jest dobrym duchem "Simpsonów" - mówi Brooks. - Kiedy jeszcze pracowaliśmy nad kreskówkami dla Tracy Ullman, przyznał mi się, ile dla niego znaczyłby telewizyjny serial z tymi bohaterami. Byłem pod takim wrażeniem jego pasji, że zająłem się zamianą wstawek na autonomiczny serial".

Silverman, co oczywiste, od początku miał wpływ na stronę wizualną serialu. "To David nakreślił zasady postępowania naszych bohaterów, a także określił sposób ich rysowania - mówi Groening. - Dla mnie rysowanie postaci jest kwestią intuicji - po prostu rysuję tak jak czuję. Ale David wie, że Bart musi mieć jedenaście włosków na głowie, zaś głowa Marge nie może być mniejsza niż dziewięciokrotność jej gałki ocznej - lub coś w tym rodzaju".

Na potrzeby SIMPSONÓW - WERSJI KINOWEJ Silverman musiał określić wizualny styl filmu wierny serialowi, ale zarazem rozszerzony do rozmiarów dużego ekranu. Silverman wybrał format filmu panoramicznego (2,35:1), aby zmieścić w kadrze jak najwięcej postaci, zapewnić każdej scenie odpowiednią dozę uwagi widza, utrzymać właściwy poziom emocji a wreszcie użyć stosownego bogactwa barw i faktur tła. "Nie zamierzaliśmy przełamywać graficznego stylu serialu, a jedynie wzbogać go" - wyjaśnia Silverman.

Dla właściwej inspiracji Silverman obejrzał jeszcze raz takie filmy jak "Czarny dzień w Black Rock" - jeden z pierwszych filmów, które w sposób nowatorski wykorzystywały ekran panoramiczny w kameralnym dramacie, oraz "Szalony, szalony, szalony jest ten świat", gdzie w kadrze pojawiają się dziesiątki postaci.

Szeroki ekran daje reżyserowi wiele możliwości, ale stawia też wiele wyzwań. Przede wszystkim zmienia się rozmiar postaci, któ?e dotąd oglądane były na małym telewizyjnym ekranie. Dodatkowo Silverman eksperymentował w szerokim planie ze scenami, które w innej sytuacji montowałby na zbliżeniach.

Aby osiągnąć emocjonalny wymiar filmu, Silverman użył kolorów i odcieni w stopniu niemożliwym w przypadku telewizyjnego serialu. Wykorzystał także możliwości ruchomej kamery, co widać w dopracowanej w każdym szczególe sekwencji skateboardowej, w trakcie widowiskowych pogoni i w scenie z tłumem. W tejn ostatniej sekwencji Silverman umieścił kamerę wśród tłuszczy atakującej dom Simpsonów. "Zazwyczaj pokazuje się szeroki plan tłumu, a potem robi się zbliżenia - mówi Silverman. - Ale ja chciałem przydać tej scenie nieco energii". Klasyczny plakat serialu przedstawia rodzinę, ustawioną jakby do zdjęcia. "Wyobraziłem sobie najazd kamery na ten plakat" - wyjaśnia reżyser.

Animując bohaterów, Silverman oparł się na projektach, jakie Groening narysował 20 lat temu, gdzie zachowany jest maniakalny wygląd postaci i ich zezowate spojrzenie, charakterystyczne zarówno dla serialu, jak i filmu. "Zawsze chcieliśmy, aby byli żywiołowi i impulsywni - zauważa Silverman. - To dodaje im humoru i osobowości. Zawsze też zależało nam ich ludzkich odruchach".

Zapewne największym wyzwaniem dla Silvermana był napięty harmonogram filmu. Praca nad jednym odcinkiem serialu zajmuje około 9 miesięcy, gdy tymczasem na zrealizowanie SIMPSONÓW - WERSJI KINOWEJ miał tylko półtora roku (w porównaniu z dwoma latami na "Potwory i spółkę"). Aby dotrzymać napiętych terminów, Silverman stworzył kilka zespołów twórczych, kierowanych przez reżyserów sekwencji, pracujących pod jego kierunkiem.

Pierwszym krokiem realizacji było stworzenie rysunkowego scenopisu - tablic określających montaż, ujęcia, kąty ustawienia kamery i kwestie dialogowe. Następnie Silverman wraz z zespołem opracował kluczowe pozy postaci, ich gesty i tło, potem zaś nastąpiło komputerowe opracowanie sekwencji ruchu, wpisanie jej w rytm i czas sceny, co z kolei pomogło sprawdzić poszczególne dowcipy i gagi. Jednocześnie pracowano nad rekwizytami i kostiumami oraz nowymi postaciami. Prace nad sceną kończyło doprecyzowanie czasu ujęcia i dopracowanie animacji.

Aby oszczędzić czas, Silverman sfilmował plansze ze scenopisem, uzupełniając je o dodatkowe szczegóły i ścieżkę dźwiękową, dzięki czemu już we wczesnym stadium realizacji widział zarys przyszłego filmu.

Dzięki pracy Silvermana w formacie panoramicznym uwielbiane przez miliony postacie zyskały nowy wymiar. "Realizując film - mówi Matt Groening - David składa hołd wszystkim animatorom, ciężko pracującym nad serialem. Dopiero na dużym ekranie widać ich kunszt i talent".

"Film jest większym przeżyciem niż serial - przyznaje Silverman. - Pokazuje więcej niż mogłoby się zmieścić na małym ekranie". A nawiązując do uwagi Matta Groeninga, że film ma umożliwić fanom serialu wspólne obejrzenie "Simpsonów" w kinie, Silverman twierdzi: "Uwiódł mnie pomysł ośmiuset ludzi śmiejących się jednocześnie z żartu czy sceny, jaką zobaczyli na ekranie. Miałem wykłady na college'ach, gdzie pokazywałem fragmenty serialu szerszej publiczności. Patrząc na tych śmiejących się ludzi i wyobrażając sobie wyjątki naszych kreskówek na dużym ekranie, uwierzyłem, że stać nas na rozbawienie widowni kinowej. Wierzę, że zobaczenie Simpsonów w kinie tylko bardziej rozbawi widzów".

Al Jean uważa, że zobaczenie Simpsonów na dużym ekranie tylko powiększy grono wiernych fanów serialu, poszerzające się stale od 18 lat. "Przez cztery lata wypruwaliśmy sobie żyły, by spełnić marzenia wielu fanów naszego serialu, a jednocześnie stworzyć film atrakcyjny dla tych, którzy nigdy w życiu nie oglądali "Simpsonów". Czy może być większa presja?".

Poddani różnorakim naciskom twórcy SIMPSONÓW - WERSJI KINOWEJ na chwilę przed premierą ich filmów zastanawiają się, na ile ich wizja wpłynie na fenomen "Simpsonów" i jak wiele ten film dla nich znaczy. "Przed 20 laty marzyłem, by "Simpsonowie" okazali się sukcesem - mówi Matt Groening. - I nawet nie miałem pojęcia, że w 2007 roku powstanie ten film i że jednocześnie będziemy święcić premierę czterechsetnego odcinka. To była naprawdę szalona jazda".

"Kręcąc ten film, mimo wszystkich odczuwanych przez nas presji i krytycznego odbioru, z jakim się na nas patrzy, zawsze budzę się z myślą, co też nowego Homer zrobi na ekranie - przyznaje James L. Brooks. - I ciągle - po tych wspólnie spędzonych latach - czuję do niego sympatię. I satysfakcję z doświadczenia, jakie mi dała nasza wspólna praca".

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Simpsonowie - Wersja kinowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy