Reklama

"Sex Pistols: Wściekłość i brud": WYWIAD

Wywiad z Johnem Lydonem (Johny Rotten), wokalistą Sex Pistols

Pierwszy film dokumentalny o Sex Pistols, "The Great Rock'n'Roll Swindle", powstał w 1980 roku. Wówczas reżyser Julien Temple skonstruował film z perspektywy menadżera zespołu, Malcolma McLarena, który od dawna rozpaczliwie pragnął pokazać świtu, że wszystko, czym byli lub zrobili Sex Pistols to jego zasługa.

Drugi dokument Juliana Temple, "The Filth And The Fury", z 2000 roku wyjaśnia fakty o tym, jak zespół funkcjonował. Ten film ukazuje również, jakie zdarzenia kryły się za histerycznymi nagłówkami w prasie. Wypowiadają się wszyscy członkowie zespołu - od Johna Lydona (Johnny'ego Rotten - wokalista), Steve'a Jonesa (gitarzysta), Paula Cooka (perkusista), pierwotnego członka zespołu Glena Matlocka i jego następcy Sida Vicious (basista). Z tym ostatnim, długi wywiad przeprowadził Temple na ławce w Hyde Parku w 1978 roku, tuż przed jego śmiercią z powodu przedawkowania heroiny.

Reklama

Wszyscy mają naprawdę głos, po raz pierwszy. Film jest prawdziwą dokumentalną historią punkowego zespołu, który miał wielki wpływ na przyszłość muzyki.

Wywiad z Johnem Lydonem (Johny Rotten), wokalistą Sex Pistols, przeprowadził Julian Temple w Los Angeles w trakcie realizacji filmu.

Czym jest dla ciebie film "Sex Pistols: Wściekłość i brud"?

John Lydon: Zgodziłem się wziąć udział w tym filmie dokumentalnym, tylko dlatego, że firma Film Four dała nam całkowitą wolność opowiedzenia prawdziwej historii Sex Pistols. To była szansa dla zespołu wyjaśnienia pewnych rzeczy. Nie chełpimy się i nie wypowiadamy się z nostalgią o naszym wpływie na scenę muzyczną. My po prostu mówimy prawdę. Przez dwadzieścia lat ludzie przesadzali wypowiadając się o Sex Pistols. Uczynili nas takimi, jakimi nigdy naprawdę nie byliśmy. Myślę, że prawda jest o wiele bardziej szokująca i interesująca. Przez lata dziennikarze pytali Steve’a (Steve Jones, gitarzysta) i mnie o Sex Pistols, ale odpowiedzi, których udzielaliśmy, sprzeczne z powszechną opinią na nasz temat, nie były publikowane. To dziwne wrażenie ciągle słyszeć: „To nie mogło tak być, bo czytałem książkę Johna Savage’a i tam było to opowiedziane inaczej” (śmieje się). No, a kim on, do cholery, jest? Jego tam na miejscu nie było. Jego książka jest domysłem, opartym na fakcie, że był przyjacielem naszego menadżera (Malcolm McLaren). Ten film rzuca wyzwanie. Nie ważne jak bardzo starasz się oszukiwać, kłamać, wykrzywiać rzeczywistość, to i tak w końcu prawda wyjdzie na jaw.

Jakie kłamstwa opowiadano o Sex Pistols?

JL: Byli ludzie, którzy twierdzili, że to oni byli autorami piosenek, że to oni zaaranżowali wszystko, że zespół tak naprawdę nie miał z tym wiele wspólnego. A to nie jest ani trochę prawdą. Nie byliśmy zaplanowanym spiskiem klasy średniej. Wszystko co robiliśmy wypływało instynktownie raczej z klasy pracującej. I tak jest do dziś. To nie był żaden intelektualny ruch kierowany przez Malcolma McLarena. Także nie jest prawdą, że naszym świadomym zamiarem było bycie swego rodzaju rewolucją społeczną. Jeśli mieliśmy jakikolwiek cel, to było nim przeforsowanie naszych własnych opinii do głównego nurtu. Takie poglądy nie były obecne w ówczesnej muzyce pop. A przy tym faktem jest, że byliśmy zawsze sobą. Następujące po tym wszystkim ruchy rewolucyjne powinny zwrócać większą uwagę na to, co mówiliśmy zamiast uciekać i wymachiwać flagami.

Jedną z rzeczy, które uderzają w filmie jest to, że pokazuje także pogodne oblicze zespołu...

JL: Właśnie - jedną z podstawowych rzeczy, jaką ukradziono Sex Pistols to nasze poczucie humoru. Ludzie nie chcieli zwrócić uwagi na fakt, że przede wszystkim byliśmy młodymi ludźmi, którzy chcieli się dobrze bawić. Nie rozumieli tego, co rozumieją młodzi ludzie. Świat był i jest okropnym miejscem, ale nie zmieni się tego przez bycie ponurym.

Dlaczego jest tak ważne opowiedzenie prawdziwej historii Sex Pistols?

JL: Nie wiem czy jest ważne teraz, dzisiaj, w tej chwili, ale przez ostatnie dwadzieścia lat gryzło mnie to, że wciąż musiałem słuchać kłamstw powtarzanych w mediach, ignorujących wszystko, cokolwiek zespół miał sam do powiedzenia.

Historia zespołu jest smutna, z wielu powodów. Czy żałujesz czegoś?

JL: Nie ma żadnego: „Szkoda, że nie zrobiłem tego inaczej”. Pracuje się z narzędziami, które się ma, a nam wyszło bardzo dobrze, dzięki temu, że nigdy się zbytnio niczym nie przejmowaliśmy. W dziwny sposób okazało się, że nasza ignorancja wobec elit muzycznych była naszym głównym atutem. Myślę, że zmądrzałem przez te lata. Gdybym był tak mądry, jak myślę, że jestem teraz, wtedy to wszystko nie tak by wyszło. Byłbym zbyt świadomy wszystkich moich słabości.

W filmie prezentowane są wasze różnorodne osobowości. Szczególnie ciekawa jest twoja relacja ze Stevem Jonesem, wahająca się między miłością a nienawiścią...

JL: Wszyscy w zespole jesteśmy bardzo różnymi ludźmi, to w pewien sposób utrudniało prawie wszystko, co robiliśmy. Ale przecież nie można się od wszystkich spodziewać tych samych opinii. Różnorodność czyniła z nas to, czym było Sex Pistols. Nie ma żadnych łatwych odpowiedzi. Osoba taka jak ja, jeśli pojawia się jakiś problem, wychodzi, atakuje, krzyczy, wrzeszczy i próbuje coś z tym zrobić. Ja nigdy nie uciekam. Ale czasami potrzebuję kogoś, aby mnie przytrzymał, w innym razie mogę okazać się zbyt niepohamowanym (śmieje się). Jest dużo energii pomiędzy mną, a Stevem, którą potrafimy dobrze wykorzystać, dzięki temu, że się jej nie boimy. W pewnym sensie, to jest dobra zabawa, móc się trochę poszturchać. Zawsze to lubiliśmy.

Film robi wrażenie bardzo antynarkotykowego... To dosyć zaskakujące.

JL: To prawda - to jest bardzo antynarkotykowy film. To wstyd, że w pewnym momencie Sex Pistols zostało skojarzone z narkotykami tylko przez słabość do nich Sida. On zrozumiał to zbyt późno. A ten wizerunek niestety przylgnął do zespołu, był bardzo przemawiający. W Sex Pistols nie chodziło o zniszczenie siebie, lecz o zniszczenie sytuacji, która niszczyła nas. Robiliśmy to z poczuciem nadziei (śmieje się).

Co jest dziedzictwem Pistolsów?

JL: Nie ma potrzeby czcić kultu bohaterów, ani niczego podobnego. Można respektować i szanować to, co zrobiliśmy i to jest w porządku, ale problemem jest bezsensowny sposób, w jaki nas ukazywano. Zostaliśmy przeistoczeni w bogów. To są jakieś bzdury. To wszystko zostało wymyślone. My jesteśmy ludźmi. Oglądnij dokument filmowy: same fakty i tyle. Dopiero tu pokazano nas jak ludzi, bez pozowania, udawania. Wtedy, dwadzieścia lat temu, byliśmy zagubieni. I mieliśmy menadżera, który uważał: „Wszystko, co się na wasz temat publikuje, jest dobre, cokolwiek to jest”. Ja się z tym nie zgadzam, nie uważam, że wszystkie publikacje są dobre. Myślę, że prawda jest dobra. To było absurdalne, niektóre z obelg kierowanych pod naszym adresem, były tak bardzo nieprawdziwe. I co do cholery? Ten film stawia wszystko na swoim miejscu i pokazuje, jak naprawdę było w bardzo porządny i dobry sposób.

materiały dystrybutora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy