Reklama

"Rozdroże Cafe": ROZMOWA Z REŻYSEREM

Kazikowi się wierzy – z Leszkiem Wosiewiczem o filmie „Rozdroże Cafe” rozmawia Katarzyna Taras

Katarzyna Taras – Bardzo zdziwił mnie fakt, że robi Pan film tak mocno i tematycznie i formalnie zakorzeniony we współczesności. Pana wcześniejsze realizacje kojarzą mi się z analizowaniem przeszłości, badaniem tego, jak wpływa na zwykłego, przeciętnego człowieka; z bohaterami, którzy muszą zmierzyć się z wielką historią, z polityką. Tak było w „Przypadku Hermanna Palacza”, „Kornblumenblau”, „Cyndze”, „Przeprowadzkach”, „Kronikach domowych”, no i w pierwszym filmie o stanie wojennym realizowanym jeszcze podczas stanu wojennego – „Wigilii’81”.

Reklama

Leszek Wosiewicz – Parokrotnie zbliżałem się do filmu bardzo bliskiego współczesności. Tak było na przykład z „Wigilią’ 81”. Ale natychmiast okazywało się, że współczesność to historia. Czyli to coś, co zdarzyło się już, wypełniło, i ma swój wymiar historyczny. Podobnie było z niezrealizowanymi pomysłami. O „Solidarności”… Mam scenariusz… To znów opowieść jak z „zamierzchłych” czasów, choć była opisywana dokładnie w czasach, których dotyczyła. Dziwne, ale dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że każdy film fabularny to film historyczny, czyli opowieść o tym, co było, co już zdążyło się spełnić. Nic więc dziwnego, że teraz mam poczucie, że znowu robię film historyczny, choć współczesny, osadzony bardzo blisko naszych aktualnych doświadczeń. Bo kiedy, na przykład, robiłem „Przypadek Hermana Palacza”, a więc tkwiłem głęboko w historii i próbowałem zrozumieć ludzi i diabła z przeszłości, czyli Hitlera, to też, paradoksalnie, miałem poczucie, że robię film o ludziach mi współczesnych, o ludziach dotkniętych tą samą chorobą. Przy innych filmach też tak mam. Historia i współczesność to jedność. To ten sam problem. Problem człowieka, który nie potrafi poradzić sobie ze sobą i światem.

K.T. – A czy Rozdroże to aktualna historia, odnosząca się do tego, co tu i terasz?

L.W. –Impulsem do decyzji, żeby zrobić ten film był napad na oddział Kredyt Banku. Pomyślałem o tym dokładnie 2 lutego 2002 roku. Że teraz mógłbym zrobić tę swoją, od lat obmyślaną, współczesną „Zbrodnię i karę”.

K.T. – Wraca Pan do Dostojewskiego. Wcześniej była przecież „Dunia” dla Teatru TV, „Zbrodnia i kara” opowiedziana z perspektywy siostry Raskolnikowa.

L.W. – Dość dokładnie zdokumentowałem to, co zdarzyło się w Kredyt Banku. Okazało się, że ludzie, którzy tego napadu dokonali byli bardzo prymitywni, a tacy mnie nie interesowali. Dla mnie punktem wyjścia dla filmu „Rozdroże Cafe” była chęć przyjrzenia się młodemu człowiekowi, który jest „normalny”, jakoś świadomy tego, co robi i co chce osiągnąć. W obronie swojej godności ludzkiej, swemu przekonaniu, że nie jest gorszy od reszty społeczeństwa. Na drodze do jego sukcesu odciska piętno bieda, nędza moralna, ale i zakazana miłość, marzenie o „potędze”. A zatem wykorzystuję moją wiedzę o tym konkretnym zdarzeniu, ale wracam do swojego bohatera, jakoś już skojarzonego z bohaterami Dostojewskiego. I takie myślenie doprowadziło mnie do „Rozdroża”, czyli do filmu o tym, że bohaterowie szukają wokół sobie człowieczeństwa, na ich miarę człowieczeństwa, bo przecież są ludźmi i w zgodzie z własnym sumieniem usiłują osiągnąć dobro – dobro też rozumiane z ich punktu widzenia, ale czy maja jakiś inny odnośnik. Oczywiście łamią na tej drodze normy społecznego współżycia, odrzucają świętoszkowatą, w ich mniemaniu, moralność, ale ich intencje są „czyste”. Chcą odebrać społeczeństwu to, co społeczeństwo zabrało im. Uważają, że mają do tego prawo. To postawa rewolucyjna, może zbliżona do rewolty, ale oni nie widzą innego wyjścia w obronie siebie, szacunku do siebie, poczucia pełnej wartości. I nagle, tylko dlatego, że ci młodzi ludzie, działają z pełną szczerością i przekonaniem o wartości swoich praw, łamiąc normy obowiązujące w społeczeństwie jakoś zapoczątkowują proces oczyszczenia. Od zbrodni, której dokonali wszystko w ich dzielnicy zaczyna obracać się na lepsze. Paradoks oczywiście. Ale tak jest. Wstrząs jaki towarzysze ich zbrodni jest wstrząsem oczyszczającym. Oni sami robią wszystko, żeby odkupić swoje winy. Oni wszyscy wiedzą, że naruszyli równowagą kłamstwa, nieautentyczności, fałszywych świętych i fałszywych proroków. Już nic po tej zbrodni „nie może być takie samo”. Odkupienie jest koniecznością.

K.T – A czy jakoś ma się do takiego widzenia młodego człowieka Pana praca pedagoga, wykłada Pan przecież reżyserię w szkole katowickiej?

L.W. – Stale przebywam z młodymi ludźmi. Zajmowanie się ich losami, ich karierą, czyni mnie trochę ich kumplem, tatą, szefem, kimś, kto może im pomóc. Facetem, który odpowiada na trudne pytania i chce na nie odpowiedzieć (co nie jest dość powszechne u wykładowców). Oczywiście, to moja praca pedagogiczna złożyła się na takie myślenie i widzenie mojego partnera w sztuce, tutaj młodego człowieka-artystę.

K.T. – A forma filmu? Bardzo trudno jest mi rozmawiać o filmie, którego nie widziałam. Kojarzę Pana kino z kaligrafią, pietyzmem, bardzo dopracowaną estetyką. Jak zatem opowie Pan o dzisiejszym rozwichrzeniu?

L.W. – Zaskoczyła mnie Pani z ta kaligrafią. Na terenie sztuki filmowej jestem najczystszym typem intuicjonisty. Już bardziej spostrzegam siebie jako anarchistę wobec skostniałych schematów jakie zastaję w sztuce i swoistym, zapewne na moją skalę, kodyfikatorem. Często mówię : Tak nie wolno! A tak Trzeba!… Oczywiście przy założeniu, że żaden w sztuce chwyt nie jest zabroniony, pod warunkiem, że służy temu, co dobre w sztuce. Dobre w sensie warsztatowym i zarazem w sensie ludzkim. Każda scena w „Rozdrożu” została dokładnie zbadana pod tym względem. Żadnych zbanalizowanych schematów, i zawsze konfrontacja miedzy tym, co bohater powinien zrobić, a tym ku czemu popycha go przeznaczenie, zbieg okoliczności, ludzka bezradność wobec życia. A poza tym „Rozdroże” to film muzyczny. Podobnie jak „Kornblumenblau”, „Przypadek Hermana Palacze” itd. Rytmy muzyczne w narracji filmowej są dla mnie najbardziej porządkujące. A Kazik? Kazik to najwspanialszy artysta i człowiek, który mógł w tym projekcie uczestniczyć. Jestem mu dozgonnie wdzięczny, że zgodził się na udział w filmie.

K.T. – No, właśnie. Pana ostatnia realizacja dokumentalna – „Miłość w czasach Big Brothera”, dowodzi Pana skłonności do eksperymentu, podobnie jak fakt, że jury, którego był Pan przewodniczącym, nagrodziło bardzo eksperymentalny, prawie anarchistyczny, punkowy film Piotra Szczepańskiego „Generacja C.K.O.D”. Może „Rozdroże” będzie takim pomostem między operą a eksperymentem?

L.W. – Co do „Miłości…” to mając do czynienia z ludźmi, którzy kiedyś się kochali, a potem znienawidzili, zabawiłem się w terapeutę. Ustawiłem im w jakimś sensie życie. Nie tylko to filmowe. Pokazałem, że dzisiejszy młody człowiek, zafascynowany mediami, już nie przezywa, ale jest przeżywany! A co do jury, to przewodniczący nie daje nagród, tylko pilnuje, żeby było sprawiedliwie. Na zeszłorocznym krakowskim festiwalu nie było żadnego filmu, za który chciałbym umierać. Postanowiłem zatem dbać o proporcje. Nie spodobały mi się filmy udające, ze nie ma w nich manipulacji, bo ta manipulacja była w nich aż nazbyt widoczna! Film Szczepańskiego dotknął materii ludzi, którzy są gotowi stać się diabłami, po to, aby osiągnąć sukces. Ujęła mnie siła z jaką udało się to ujawnić. Szczepański zachował się bardzo uczciwie. Poszedł w nieznane. I wrócił z czymś ciekawym.

K.T. – A takiego estetę jak Pan, kaligrafa (będę się przy tym upierać), nie zraziła ta niechlujna, brudna forma?

L.W. – Ten brud był częścią filmu. Coś znaczył.

K.T. – Czyli o dzisiejszej rzeczywistości należy opowiadać w stylu między operą a punkiem? Obie stylistyki łączy fakt, że są rozjątrzone.

L.W. – Właśnie taki film robię. Pomiędzy. Między rozszarpaną rzeczywistością i sztywną formą. Masę ujęć robiliśmy brudną kamerą, bez przygotowania. Nie ma tu ortodoksyjnych reguł. Ale wiele chwytów wykorzystałem do maksimum. W tym filmie często operuję detalami. Bez przejść. Bywa, że jestem stylistycznym anarchistą, ale zamykam tę anarchię w bardzo rygorystycznej formie.

K.T. – A dlaczego zdecydował się Pan na współpracę z Andrzejem Ramlauem? Operator z takim dorobkiem od razu zgodził się na taką anarchię?

L.W. – Z Andrzejem dobrze znamy się ze szkoły filmowej. On uczy operatorów, ja reżyserów. Gdzieś w naszych rozmowach o tym, co wolno, a czego nie wolno w kinie spotkaliśmy się w odpowiednim momencie. Wiedziałem, że się dogadamy i stąd moja decyzja.

K.T. – „Rozdroże Cafe” powstało na taśmie filmowej?

L.W. – Tak. Andrzej Ramlau zrobił bardzo dobre zdjęcia, akurat takie, o jakie mi chodziło.

K.T. - A kto szwenkował?

L.W. – Paweł Flis.

K.T. – Bardzo zdolny facet! Kiedy czytałam autorską eksplikację „Rozdroża”, zainteresowało mnie określenie, ze film będzie powstałam w procesie dynamicznym. Chodziło o improwizację?

L.W. – Tak. Nie chciałem story - boardów. Nie chciałem dogmatycznych ustaleń. Poza tym chciałem być blisko „natury”. I w zdjęciach i w scenografii. I w grze aktora. Chciałem, żeby film był świeży, z wyraźną fakturą.

K.T. – I stąd młoda, nieopatrzona obsada?

L.W. – Chciałem uniknąć serialowej maniery. Zależało mi na świeżości. Szczerości. Jest tylko jeden chłopak z serialu – Marcin Bosak.

K.T. – Ale on ma charyzmę!

L.W. – I nie kłamie! Gra księdza.

K.T. – Dość perwersyjny pomysł: Bosak księdzem.

L.W. – Przekonał mnie swoja grą w „Scenach z powstania”.

K.T. – Doskonale wypadł jako jeden z pacyfikujących powstanie Ukraińców! A skąd Kazik i dlaczego Kazik?

L.W. – Bo chciałem mieć śpiewającego narratora. Kogoś, kto inteligentnie komentuje rzeczywistość.

K.T. – Jak Bob Dylan u Peckinpaha.

L.W. Ale tam Dylan kogoś gra, a u mnie Kazik to Kazik. Śpiewa, komentuje, wymyśla. Jest szczery, czasami bluźnierczy, ale zawsze z naddatkiem moralnym.

K.T. – Dodatkowy powód to pewnie Pana sentyment dla lat osiemdziesiątych?

L.W.- Oczywiście, wtedy dojrzewałem artystycznie.

K.T. – I Kazikowi się wierzy.

L.W. – Kazikowi się wierzy.

„Rzeczpospolita”

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Rozdroże Cafe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy