"Rosyjska arka": MÓWI OPERATOR, TILMAN BŰTTNER
Sokurow przekonał mnie do siebie natychmiast swoją powagą i otwartością; rozmawiał ze mną, jakby bardzo mi ufał. Co nie jest zrozumiałe samo przez się, bo właściwie nic o mnie nie wiedział. Natychmiast uderza cię to, jak Sokurow odnosi się do swojej drużyny, swojej ekipy - do tych, którzy są mu bardziej lub mniej bliscy: jest pewien wspólny styl, wspólna nuta, która natychmiast cię do niego przekonuje. Miałem wrażenie, że znamy się od lat, że istnieje między nami wzajemne zaufanie. Tym najważniejszym, co przemówiło do mnie na poziomie czysto ludzkim, był fakt, że reżyser traktował wszystkich na równi, niezależnie od ich rangi, pozycji, czy roli w całym przedsięwzięciu. I że szukał wsparcia u każdego z nich.
Co myślałeś, kiedy po raz pierwszy rzuciłeś okiem na całą sekwencję?
Właściwie to nic konkretnego. Oprócz poczucia, że wkraczam w przestrzeń, w której kroczyli rosyjscy carowie. Ludzie z innego świata, z innego stulecia, o innym, niemożliwym do osiągnięcia statusie. Przestrzeń, do której ja, zwykły śmiertelnik, nie mógłbym się dostać, a nawet choćby zbliżyć. Czułem więc swoisty niepokój, nie wiem do końca jak to nazwać. Szedłem po tej samej podłodze, dotykałem tych samych przedmiotów, patrzyłem na te same ściany... I czułem się bardzo mały, niewart uwagi.
Kolejną rzeczą, jaką pamiętam była nieogarniona masa obrazów, która wydawała się na mnie napierać. Rozumiałem na poziomie racjonalnym, że to piękne i wspaniałe, ale nie potrafiłem dostrzec żadnego piękna, nie mogłem go wyłowić z tej monolitycznej masy, która błyskawicznie mnie przytłoczyła. Dopiero teraz mogę próbować zrozumieć tych ludzi, którzy przychodzą do Ermitażu raz na tydzień na jakieś pół godziny. Rozumiem, w jaki sposób można się cieszyć tymi eksponatami. I nadal jestem oszołomiony ogromem przestrzeni Ermitażu. Czasem łapię się na myśli, że nigdy nie będę w stanie naprawdę pojąć tej masy w pełni, od początku do końca.