"Pół serio": O PRODUKCJI
Wszystko zaczęło się od comiesięcznego magazynu filmowego. Na początku 1999 roku Andrzej Saramonowicz, Tomasz Konecki i Tomasz Madejski otrzymali z TVP 1 propozycję realizacji cyklicznego programu o tematyce filmowej. Nie był to ich pierwszy program; od 1996 roku produkowali – również w Jedynce – magazyn „Bez przebaczenia”. „Z Andrzejem Saramonowiczem trafiliśmy do telewizji w tzw. czasach pampersów. Wypatrzyliśmy się od razu, zaprzyjaźniliśmy w pięć minut. Czuliśmy, że pod względem wrażliwości jesteśmy do siebie bardzo podobni, że śmieszy nas i wzrusza niemal to samo. A co najważniejsze – że obaj szukamy dla siebie miejsca w świecie filmu, i że w telewizji możemy to miejsce odnaleźć” – wspomina Konecki, reżyser „Pół serio”, który współpracował w tym samym czasie z operatorem Tomkiem Madejskim przy etiudach dokumentalnych i reportażach telewizyjnych.
Wkrótce cała trójka bardzo się zaprzyjaźniła. „Jeździmy razem na wakacje, pijemy razem wódkę, nasze dzieci się lubią – mówi Saramonowicz. „Kiedy jechałem do Indii, by przeprowadzić wywiad z Dalajlamą, było dla mnie oczywiste, że tylko Madej może do tego wywiadu robić zdjęcia. Było dla mnie równie oczywiste, że razem zrobimy film fabularny. Szukaliśmy tylko odpowiedniej szansy...”.
Szansa pojawiła się właśnie dzięki programowi telewizyjnemu „Pół serio”. Redaktorzy z telewizji nie chcieli publicystycznych „gadających głów”. Saramonowicz, Konecki i Madejski zaproponowali zatem, iż w ramach „klasycznego” programu kulturalnego kręcić będą sceny fabularne z udziałem profesjonalnych aktorów. Pomysł został zaakceptowany, „Pół serio” wystartowało...
W pierwszym odcinku – który stawiał pytanie „Czy może istnieć polskie kino nienależne?” - pojawiają się cztery wersje „Romeo i Julii” Szekspira. Są kolejnymi mutacjami dzieła genialnego angielskiego dramaturga, dokonanymi przez producentów filmowych w pogoni za tzw. oglądalnością. By usatysfakcjonować jak najszerszą widownię i zarobić jak najwięcej producenci nie wahają się przerobić „Romeo i Julii” na sitcom, a nawet film reklamowy.
Podczas kręcenia kolejnej etiudy twórcy postawili sobie pytanie: „Czy w Polsce może powstać kino metafizyczne, poruszające problemy kondycji ludzkiej, rezygnujące z tematów historycznych, takich które Polacy najbardziej lubią”? Tak powstała „polska wersja Bergmana”, naśladująca sposób opowiadania kina skandynawskiego.
Następna była etiuda o Fryderyku Chopinie. „Nie bałem się, że naruszam świętości narodowe żartując z Chopina – mówi scenarzysta. – Ja Chopina wielbię i uważam go za wybitnego kompozytora, ale sądzę, że można z niego żartować, o ile żart jest inteligentny. Mam głębokie przekonanie, że nasz taki właśnie jest”.
Po zmontowaniu trzech pierwszych odcinków twórcy uświadomili sobie, że mają około 40 minut niezłej fabuły, która po jednokrotnym wyemitowaniu trafi na półkę i najprawdopodobniej już nigdy więcej nie zostanie wykorzystana. Nie chcieli, by ich praca poszła na marne. „Przypomnieliśmy sobie - wspomina reżyser - że Skolimowski zrobił swój debiut fabularny z etiud nakręconych w szkole. Uznaliśmy, że my możemy zrobić tak samo.”
W wakacje 1999 Saramonowicz, Konecki i Madejski postanowili, że kolejne etiudy będą kręcić już jako części filmu. „Były dwie rzeczy, które wpłynęły na kształt naszego filmu – opowiada Tomasz Konecki. - Pierwsza to permanentny brak pieniędzy na wykonywanie zadań filmowych. Druga to olbrzymia determinacja, by mimo wszystko film powstał. Obie te rzeczy zmusiły wszystkich, którzy pracowali przy >Pół serio< do maksymalnej pomysłowości”.
„Fascynujące było, że musieliśmy się zmieścić w tych skromnych warunkach – opowiada operator, Tomasz Madejski. – Fascynujące, że uwierzyliśmy, iż to, co robimy, rzeczywiście ma sens. Fascynujące było wreszcie i to, że w końcu mogliśmy zrobić własny film. Wszystkie problemy techniczne były na drugim planie.”
Kolejne odcinki powstawały już z myślą o filmie, lecz brakowało klamry–historii, która połączy poszczególne części (zróżnicowane treściowo i formalnie) w jedną spójną całość. Andrzej Saramonowicz uznał, że najlepiej będzie by klamrę taką zaczerpnąć z życia. Wykorzystał niektóre perypetie z życia własnego i kolegów, by stworzyć opowieść o o trzech szaleńcach, którzy za wszelką cenę chcą nakręcić film. Okazało się, że historia ta świetnie połączyła różnorodne koncepcje i style filmowania.
Cały film – jeśli zsumować poszczególne dni zdjęciowe – powstał zaledwie w osiem dni! Ostatni dzień zdjęciowy został zresztą sfinansowany już za prywatne pieniądze Koneckiego, Madejskiego i Saramonowicza. „Doprowadziliśmy budżety naszych rodzin niemal do bankructwa. Ale warto było!”, wspomina dziś Konecki.