"Po prostu razem": Głosy prasy
To film w sam raz na jesień. Urocza historyjka, świeża i niewinna, pełna czystej radości.
Marie-Noelle Tranchant, "Le Figaroscope"
W tym filmie próżno doszukiwać się uszczypliwości. Obserwujemy dążenie czwórki bohaterów do pełnej harmonii. Udało się to przedstawić lekko, z czułością, wrażliwością i dużą dozą empatii.
Jean-Luc Douin, "Le Monde"
W rodzącej się relacji między bohaterami jest coś niezwykle poruszającego, co wyraźnie dociera do nas z ekranu i sprawia, że widz - odbierając takie wrażenia - ma ochotę włączyć się do akcji.
Pascal Merigeau, "Le Nouvel Observateur"
Laurent Stocker (...) wzrusza w roli człowieka niezwykle nieśmiałego, który w teatrze odnajduje poczucie własnej wartości. Jego subtelna gra aktorska - podobnie, jak praca jego partnerów - przyczyniła się do powstania świetnego filmu.
Caroline Vie, "20 minutes"
Od czasu do czasu pojawia się na naszych ekranach film odmienny od wszystkich pozostałych, a niezwykłość ta polega na zapomnianej już nieco chęci przedstawienia szczęścia (...), i to właśnie przypadek "Po prostu razem".
Pierre Varasseur, "Le Parisien"
W tej świetnie pomyślanej komedii z każdego niemal kadru przeziera miłość.
Florence Ben Sadoun, "Elle"
"Po prostu razem" to film, w którym czuje się radość życia, nawet w stosunku do śmierci i w kwestii nietrwałości ludzkiego ciała; radość ta potwierdza, że szczęście jest możliwe, że można na nie trafić, oswoić je i zyskać tym samym wiarę w siebie.
Jean A. Gili, "Positif"
Wywiad: Guillaume Canet w rozmowie z Leo Haddada
Kim Pan właściwie jest? Młodym amantem z filmu "Po prostu razem", czy raczej utytułowanym reżyserem, któremu sławę przyniósł nagrodzony Cezarami thriller "Nie mów nikomu".
- Nie rozdzielam tego. Jestem po prostu kimś, kto kocha kino. To wszystko. W aktorstwie i w reżyserii chodzi przecież o to, by opowiedzieć pewną historię. Różne są tylko środki, ale cel jest jeden. Na samym początku dziejów kina bywało podobnie. Tak działali Max Linder czy Charlie Chaplin: opowiadali swoje historie i nikomu nie przyszłoby do głowy rozróżniać ich funkcji reżyserskich i aktorskich. Po prostu robili dobre kino, koniec, kropka. Jest wielu świetnych reżyserów, którzy są dobrymi aktorami i na odwrót. Zdarzają się też wśród reżyserów kiepscy aktorzy.
W filmie Claude'a Berri'ego wydaje się Pan pewniejszy siebie, niż dotąd. To efekt sukcesu, jaki odniósł film "Nie mów nikomu"?
- Tak. Wyreżyserowałem swój drugi film, angażując w tę pracę mnóstwo sił twórczych; zmieniło to sposób, w jaki postrzega się moją osobę w środowisku. Potwierdziłem tym moją wartość i w pewnym sensie zmieniłem efekt, jaki wywołała moja rola w filmie "Niebiańska plaża". Rola, która pomogła mi, a równocześnie przyćmiła wcześniejsze dokonania, z których byłem naprawdę dumny, jak choćby kreacja w filmie "Je regle mon pas sur le pas de mon pere". W ostatnim czasie stałem się dojrzalszy, nauczyłem się lepiej wybierać role. Do każdej z nich podchodzę indywidualnie. Kiedyś opierałem się głównie na scenariuszu i radach reżysera. Kiedy sam zająłem się reżyserią - nauczyłem się silniej angażować w odgrywane przeze mnie postaci i w opowiadane przez nie historie. Nie waham się już sugerować zmian, wprowadzać poprawek, a wręcz uzależniam od tego decyzję, czy zagrać w danym filmie... Koniec końców, zapewne odbija się to także na ekranie. Od tej pory wszystko, co robię w filmie, jest dla mnie bardziej spójne.
W efekcie stał się Pan bardziej wymagający.
- Z pewnością. Teraz lepiej umiem czytać scenariusz i rozmawiać o nim; przyznaję sobie prawo powiedzenia: "Tak, ale...". Wcześniej nie odważyłbym się na to. Czułem się zbyt niedojrzały, by zasugerować reżyserowi, że być może się myli. Czy sądzi pan, że Ventura [Lino, przyp. tłum.] czy Gabin [Jean, przyp. tłum.] zgodziliby się grać jakieś niespójne wewnętrznie postaci? To przychodzi z czasem, trzeba nabrać pewnego doświadczenia w pracy. Z drugiej strony, podobnego nastawienia oczekuję także od moich aktorów, w filmie, który sam reżyseruję.
Daje się odczuć, że zaczyna Pan naprawdę kontrolować swoją karierę.
- To możliwe, chociaż nie deprecjonuję niczego, co robiłem wcześniej. Nie znajdzie pan wielu facetów z mojego pokolenia, którzy graliby u Żuławskiego, Chereau czy Schatzberga... Teraz jednak mam wrażenie, że robię filmy tak jak lubię naprawdę, z dużym zaangażowaniem.
W filmie "Po prostu razem" grana przez Pana postać nie budzi początkowo wielkiej sympatii... Widać bardzo wyraźnie, że stara się Pan nieco uciec przed syndromem "miłego chłopaka", ta formuła ciągnie się za Panem od samego początku.
- Mam wrażenie, że jestem raczej łobuzem niż aniołem. Wydaje mi się ponadto, że niełatwo jest zagrać postać nazbyt odmienną od siebie samego... Mam dość silny charakter, nie daję sobie w kaszę dmuchać. Jestem też uparty, dużo wymagam od samego siebie i od innych. Role w filmach to często romantyczni amanci, którzy są mi raczej obcy. To postaci zbyt gładkie i płaskie, jak śmierć (pokazuje ręką płaską linię w EEG, przyp. red.). Niech to, zaczynam mówić, jak Jean-Claude Van Damme....
Film "Po prostu razem" ma nieoczekiwanie melancholijną głębię, jest odległy od bajkowego hymnu o szczęściu, czego się niektórzy wcześniej obawiali...
- Ten film jest naznaczony pewnym cierpieniem. Zanim zaczęliśmy zdjęcia Claude Berri miał poważne problemy ze zdrowiem. Miało to wyraźny wpływ na atmosferę na planie. Praca przy zdjęciach naznaczona była silnymi emocjami, co przebija się też na ekranie. To piękny i odważny film, dlatego cieszę się, że w nim zagrałem. Do tego moją filmową towarzyszką jest Audrey Tautou. Czego chcieć więcej?