Reklama

"Nie ma takiego numeru": WYWIAD Z PIOTREM PLEWĄ

- Dlaczego zrezygnowali Państwo z formy kabaretowej na rzecz kina?

- To nie jest przejście z kabaretu do kina tylko droga, którą trzeba znowu odbyć, żeby się kształcić, żeby zdobywać coraz więcej umiejętności. Kabaret Rafała Kmity, wcześniej Quasi Kabaret nigdy nie był do końca kabaretowy. To jest taka parateatralna forma przekazu, trochę niekonwencjonalna, która ma w naszym kraju bardzo małą oglądalność. Ale my wiemy, co Rafał chce przekazać, dlatego w 1996 roku zaprezentowaliśmy program polsko - francuski "Na różach Montreux". No ale tego się nie dało grać w amfiteatrach. Gramy w teatrze, w tej chwili jest to Teatr Krakowski, gdzie powstają dzieła, które trudno nazwać skeczami. One są śmieszne, bo tam jest wątek komediowy. A kino jest jakby pokazaniem właśnie i scenarzysty, i reżysera, i aktora, który albo lubi grać w filmie, albo nie. Gdyż teatr i film to są dwie zupełnie inne sztuki. Właśnie Bartek, który z Rafałem Kmitą rozszedł się 5 lat temu, udowodnił sobie coś, ale nadal trzyma się starych korzeni. Wziął sobie młodych ludzi i ci ludzie zagrali to, co mieli zagrać. Jemu to się udało. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Reklama

- Jak wyglądała praca nad filmem?

- To mój pierwszy film, więc nie miałem porównania. Podczas rozpoczynania zdjęć nie miałem pojęcia jak się pracuje na planie. Praca była bardzo mozolna, ponieważ graliśmy do jednej kamery HD, kadra była niewykwalifikowana, cała obróbka była amatorska. To byli ludzie, którzy pierwszy raz byli kierownikami planu, mieli do czynienia z rekwizytami, jakieś dwie panie makijażystki, które prawie za darmo siedziały dzień i noc. Po prostu przeszliśmy gehennę. Natomiast jak widzieliśmy ten proces, który postępuje, daje nam kolejne minuty filmowego tworu, to chciało nam się to robić, bo jednocześnie to, co widzieliśmy na podglądzie monitoringu dawało nam siłę do działania i chyba widać tutaj wielkie zaangażowanie. Niektórym się nie chce. Teraz jak widzę film polski, w którym polscy aktorzy wychodzą i grają w kółko to samo, nie chce mi się, wychodzę. Myślę, że w kinie już dawno była potrzebna zmiana pokoleń. Uważam, że to jest ten moment. Ja mam 41 lat i wreszcie dałem sobie szansę, chciałem spróbować. Tak samo Marcel Wiercichowski, Bartek Brzeskot, Bartek Starczewski, który uczy młodych jak się dostać do szkoły teatralnej, bo to jest aktor z Teatru Bagatela w Krakowie. To są ludzie, którzy koło tego się kręcą. Praca przy naszym filmie była strasznie mozolna, ale za to bardzo dowartościowująca.

- Czym się Państwo inspirowali podczas tworzenia dzieła? I jakie ma Pan dalsze plany związane z aktorstwem?

- Będę grał w filmie, który porusza wątek zabitego w 1976 r. chłopca. Reżyser łączy różne wątki m.in. czerpie z "Ekstradycji". Wymaga to dużo pracy, ale też jest to wielka nauka, którą wyniósł z Hollywood, gdzie obserwował twórców przez kilka lat. Jego idolem, jeśli chodzi o film polski był "Dług". Nam powiedział, że film, który robimy musi być tak realistycznym kinem, żeby po prostu widza wciągnęło i wessało w fotel. Wydaje mi się, że ja teraz taki film robię. Mam tam 8 dni zdjęciowych. Gram skorumpowanego glinę. Na razie gram czarne charaktery, o które podobno wszyscy się biją (śmiech). Ja zaczynam karierę aktorską na odwrót. Nie jestem aktorem z wykształcenia. Studiowałem zootechnikę na Akademii Rolniczo - Technicznej. Czerpię inspirację z zupełnie innych źródeł np. z twórczości Zenona Laskowika. To jest mój idol.

- Bez problemu można odkryć w "Nie ma takiego numeru" odniesienia do "Wielkiego Szu" "Vabanque", "Czterech pokoi", czy "Casino". Czy nie baliście się posądzenia o wtórność?

- Nawiązania do innych filmów są bardzo czytelne. Tak, oczywiście, że się baliśmy. Bartek bał się do pierwszego pokazu, do końca nie wiadomo było, co z tego wyjdzie. Ale "Nie ma takiego numeru" obronił się, ponieważ pokazywany był w kinach już kilka razy, w różnych konfiguracjach frekwencyjnych mogliśmy sprawdzić, jaki jest jego odbiór w różnych środowiskach. Za każdym razem jest to jakby ewolucja tych reakcji. Teraz już się nie boimy, ale zawsze czai się pytanie czy to przejdzie. Taki sposób tworzenia filmu był ryzykowny. Reżyser po prostu połączył wątki z wielu filmów, ale moim zdaniem ładnie to ujął i widać, że powstała myśl zupełnie innego rodzaju.

Rozmawiały Agnieszka Kafara i Marlena Grabyszewska

tekst i zdjęcie: www.laf.net.pl

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Nie ma takiego numeru
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy