Reklama

"Nić": ROZMOWA Z CLAUDIĄ CARDINALE

Co sprawiło, że chciała Pani zagrać w "Nici"?

Caludia Cardinale: - Przy wyborze filmu ważne są dla mnie dwie rzeczy: tekst i spotkanie z reżyserem. W przypadku "Nici" od razu spodobał mi się scenariusz. Urodziłam się w Tunezji i spędziłam tam dzieciństwo, więc dobrze ją znam. Zaimponowała mi odwaga Mehdiego, który nie tylko stawił czoła trudnemu tematowi, lecz osadził swoją historię właśnie w tym kraju. Niemal od razu wiedziałam, co reżyser chciał zawrzeć w swoim filmie. Może to zabrzmi banalnie, ale jestem obrończynią praw - wszystkich praw, a przecież "Nić" właśnie o tym opowiada.

Reklama

Jak wyglądało Pani pierwsze spotkanie z Mehdim Ben Attią?

- Mehdi jest strasznie introwertyczny. Ale z doświadczenia wiem, że wcale nie trzeba używać słów, by porozumieć się z reżyserem. Najważniejsze są spojrzenia. Ważna jest chwila, w której po raz pierwszy nasze oczy się spotykają, a później istotne jest to, że szukamy się wzrokiem na planie. Zawsze podchodziłam z dystansem do ludzi gadatliwych. Pomiędzy mną a Mehdim natychmiast pojawiła się chemia. Przez całe zdjęcia utrzymaliśmy idealną atmosferę w pracy.

Jakie były Pani odczucia podczas kręcenia zdjęć w Tunezji?

- Przypomniało mi się dzieciństwo. Jeżdżę tam regularnie, ale od bardzo dawna, chyba od czasu "Jezusa z Nazaretu" Franca Zeffirellego, nie kręciłam w Tunezji filmu. Mieliśmy szczęście, ponieważ mogliśmy korzystać z doskonałej scenografii, którą tworzyły piękne pejzaże... Wszystko przebiegało wspaniale.

Co jest najbardziej poruszającego w roli matki z "Nici"?

- To, że jest katoliczką wywodzącą się z mieszczaństwa, która w latach 60' wyszła za muzułmanina. Wtedy to był skandal. Granie kobiety - skandalistki, niezdolnej zobaczyć, że jej syn jest gejem było niesamowitą przyjemnością.

W jaki sposób wcieliła się Pani w postać takiej właśnie matki?

- Dokładnie tak samo, jak w przypadku każdej mojej roli - intuicyjnie. Bardzo lubię te wszystkie okazje, by pożyć zupełnie innym życiem. Oczywiście pod warunkiem, że scenariusz jest porywający - tak, jak w przypadku Nici. Wtedy w sposób oczywisty i naturalny staję się graną przez siebie osobą. Droga do postaci jest łagodna i prowadzi przez scenariusz i, a może przede wszystkim, współpracę z pozostałymi członkami ekipy. Praca aktora nie ma sensu bez nawiązania relacji z innymi osobami na planie. Podczas kręcenia Nici mieliśmy wszyscy wielkie szczęście, że udało nam się nawiązać tak dobry kontakt ze sobą nawzajem.

Czy na planie odbywały się też próby?

- Nie. Nie przepadam za próbami, ponieważ nie promują aktorstwa, tylko papugowanie. Dla mnie najważniejsze jest, by pozostać naturalną, a próby mogą w tym przeszkodzić.

Jak wyglądały Pani relacje z aktorami, którzy wcielili się w postaci syna i jego partnera? Czy Antonin Stahly i Salim Kechiouche nie byli Panią onieśmieleni?

- Ależ ja przecież jestem zwyczajną osobą... (śmiech) Być może byli onieśmieleni, ale szybko przełamaliśmy lody i nasze relacje weszły na bardzo profesjonalny poziom. Zresztą, od kiedy tylko pamiętam, nigdy nie miałam żadnych problemów z partnerami z planu.

Jak to się stało, że wciąż nie zatraciła Pani swojej pasji do aktorstwa?

- Zawód wykonuję już 51 lat. Miałam szczęście, bo spotkałam na swojej drodze gigantów reżyserii - to oni nauczyli mnie wszystkiego. Przeżyłam też niesamowite chwile dzięki niezwykłym partnerom filmowym - od Burta Lancastera począwszy, a na Alainie Delonie skończywszy. Ale nie żyję przeszłością. Nigdy się nie poddaję. Uwielbiam pracę, uwielbiam konfrontację z niebezpieczeństwem. Tak, jak w dzieciństwie: byłam chłopczycą i spędzałam czas na bójkach z chłopakami! Przecież w mojej metryce widnieje imię: Claude... Dlatego sprawa jest jasna. Jeżeli reżyser zanudzi mnie na pierwszym spotkaniu, na pewno nie zrobię z nim filmu. Ale jeśli polubię go i docenię jego pracę, oddaję się cała, bo lubię ryzyko - tym bardziej, jeśli pracujemy nad czyimś pierwszym filmem długometrażowym. Dam przykład: we wszystkich filmach osobiście gram w niebezpiecznych scenach, nawet jeśli mam lęk wysokości. Nigdy nie godziłam się na kaskadera. Podobnie jest z każdym pierwszym filmem - przeżywam go jak skok w nieznane.

Nadal odczuwa Pani tremę?

- Zawsze mam tremę - w kinie i w teatrze... Za każdym razem czuję się, jakby to było po raz pierwszy. Na plan zazwyczaj przyjeżdżam wcześniej, by się skupić, wcielić się w rolę postaci i zwalczać słynną tremę.

Lubi Pani oglądać siebie na ekranie?

- Zawsze jestem bardzo krytyczna względem siebie... Ale dość łatwo umiem uciec przed samą sobą, by skupić się na granej przeze mnie postaci. Po raz kolejny doświadczenie robi swoje. Muszę wyznać, że czasami pozwalam sobie na komentarze odnośnie zdjęć. Nie chcę, by brzmiało to władczo, ale zwykle wiem, że mam rację i że moje uwagi przyczynią się do sukcesu filmu. I zazwyczaj mnie słuchają.

Jak Pani uważa, co pozostaje w widzu po obejrzeniu "Nici"?

- "Nić" pomaga zrozumieć myśl, że należy zaakceptować inność we własnym życiu. Udzielam się w wielu organizacjach: na rzecz chorych na AIDS, dzieci w Kambodży czy praw kobiet w UNESCO. Jestem osobą, która wie, że najważniejsze to najpierw zobaczyć świat takim, jakim on naprawdę jest, a później go zaakceptować. Moim zdaniem kino pomaga otworzyć oczy. Jako widz nie znoszę wychodzić z kina po obejrzeniu banalnego filmu, który nie opowiada o niczym ponad to, co i tak widzimy na ulicy. Kino musi pozwolić nam opuścić rzeczywistość, przenieść nas gdzie indziej i dać nam przeżyć coś nowego. "Nić" jest tego doskonałym przykładem. Rzeczywistość przeplata się w niej z oniryczną aurą, która przenika cały film.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Nić
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy