"Na przemiał": WYWIAD Z REŻYSEREM
Wrócił pan do rodzinnego kraju w 2002 r., po wielu latach nieobecności. Dlaczego?
Wróciłem do Zarki, aby przyjrzeć się ekstremizmowi, o którym tyle mówi się dziś w mediach. Podczas mojego pobytu poznałem Abu Ammara i to właśnie wtedy zmieniła się koncepcja filmu. Zapragnąłem go sportretować, opisać to, przez co przeszedł, co robi teraz, przede wszystkim jednak - ukazać jego otwartość na innych, która czyni go wyjątkowym muzułmaninem.
Pierwotnie chciał pan zrealizować film o Dżihadzie?
Dżihad jest bardzo złożonym tematem. Podejmowanie go wymaga ogromnej wiedzy. Trzeba zdawać sobie sprawę, kiedy, dlaczego, z kim i przeciwko komu podejmowana jest święta wojna. To jedno z najbardziej rudymentarnych zagadnień dla Arabów i muzułmanów.
Nakłaniał pan bohatera do udziału w filmie 8 miesięcy?
Abu Ammar odrzucał jakąkolwiek formę udziału nie tylko w filmie, ale w ogóle - kontaktu z mediami. Obawiał się, że powie coś, czego po latach będzie żałował. Czuł się odpowiedzialny. Starałem się, na ile to było możliwe, unikać poruszania kwestii religijnych. Skupiałem się na sytuacji życiowej i przeszłości. Gdybym wywierał na nim presję - prawdopodobnie by zrezygnował.
Udział w filmie był ryzykowny zarówno dla bohaterów, jak i - jak się domyślam - dla pana?
Realizacja tego filmu nie była ani przyjemna, ani łatwa. Nie mogłem po prostu ustawić kamery na ulicy. Udawało się to tylko bardzo wcześnie rano lub późnym wieczorem. Miałem sporo kłopotów podczas zdjęć. Były realne zagrożenia związane zarówno z ekstremistami jak i rządem w Jordanii. To, o czym chciałem opowiedzieć, nie jest łatwe, a już na pewno nie jako temat rozmów przed kamerą.
Ma pan kontakt z bohaterem?
Amu Ammar wyjechał do Wenezueli, do swojego brata. Ale trudno było mu tam znaleźć pracę, bo nie zna angielskiego. Po 3 miesiącach wrócił do swojej rodziny i znów zbierał na ulicach Zarki kartony na przemiał. Potem nastąpił szczęśliwy zwrot akcji. Król Jordanii zobaczył mój film o Ammarze i zapragnął go poznać. A gdy to się stało - zaoferował mu dom i pomoc finansową. A ja nadal jestem bankrutem (śmieje się)? Ale poważnie mówiąc - jestem bardzo dumny z faktu, że kino prowokuje do działania, nie tylko porusza emocje.
Abu Ammar widział już film? Jak zareagował?
Gdy pokazywałem mu go po raz pierwszy, bardzo się martwiłem, czy mu się spodoba, czy nie będzie protestował. Ale film podobał mu się bardzo. Powiedział, że jest 10 razy lepszy, niż się spodziewał, że będzie.
Opublikował swoją książkę o Dżihadzie?
Niestety nie.
Wierzy pan, że filmy, w szczególności zaś dokumenty mogą mieć wpływ na politykę, ludzkie przekonania, zachowania?
Jestem o tym przekonany. To jest jeden z najlepszych komplementów, jakie usłyszałem w kontekście moich filmów. Obraz w pana filmach ma ogromną wartość estetyczną i znaczeniową, jest rejestrowany z wielkim pietyzmem.
Swoje filmy realizuje pan najczęściej na taśmie filmowej. W erze cyfrowej to rzadkość. Taśma oznacza wyższe koszta, więcej pracy.
Zdjęcia na taśmie filmowej w dzisiejszych czasach to prawdziwe marzenie dokumentalisty. Kocham taśmę odkąd skończyłem 12 lat. Najchętniej pracowałbym przy każdym projekcie wyłącznie na tym nośniku. Technologia cyfrowa stała się jednak bardzo popularna. Nie zapewnia tej samej jakości co negatyw, ale niezależnym filmowcom umożliwia jakąkolwiek produkcję, ze względu na niższe koszta. Więc jej nie odrzucam.
Reżyseruje pan swoje filmy sam, realizuje także samodzielnie zdjęcia. Czasami montuje. To wybór czy konieczność?
W przypadku tego projektu była to konieczność. Po prostu nie stać mnie było na ekipę, a poza tym - musiała być ona minimalna ze względu na charakter projektu.
Nad czym pracuje pan w tej chwili?
Nad nowym dokumentem. Opowiem w nim o rzeczywistości tak fascynującej, tak dziwnej, że aż niewiarygodnej. To będzie bardzo zwariowana rzecz.