"Mulholland Drive": Z DAVIDEM LYNCHEM ROZMAWIA PRAIRE MILLER
Praire Miller: Aktorzy, którzy grają w twoich filmach przyznają, że często nie mają pojęcia, o co w nich chodzi. Czy znaczy to, że zależy ci, by obsada była równie zdezorientowana jak bohaterowie na ekranie?
David Lynch: Nie prowadzę z nimi żadnej gry. Ważne jest to, by aktorzy wiedzieli wszystko, co jest im potrzebne do zbudowania roli. W życiu jest dokładnie tak samo. Nie wiemy przecież wszystkiego o rzeczywistości, która nas otacza. Wiemy jednak, jaką rolę mamy do odegrania, nawet jeśli ta wiedza nie jest zawsze w pełni świadoma. Prowadzę aktorów w ten sposób, bo nie chcę, by tajemnica gdzieś uleciała. Czasem gdy głośno się coś powie, część siły i magii po prostu znika.
Czy ważne jest dla ciebie, by publiczność rozumiała twoje filmy?
Tak. Kiedy aktorzy na planie zaczynają rozmawiać, wczuwam się w atmosferę, pojawiają się pomysły. Z czasem układają się w historię, która mnie fascynuje. Ponieważ jestem takim samym człowiekiem jak wszyscy inni, mam nadzieję, że zafascynuje ona także widzów. Uwielbiam zbierać te wszystkie pomysły, układać je w całość, dzielić się nimi z widzami.
Czy twoim zamiarem jest to, byśmy po wyjściu z kina nie wiedzieli, co działo się z bohaterami?
Myślę, że wiecie. To dokładnie tak, jak z naszym życiem. I choć często fragmenty naszego życia wydają się nie mieć sensu, to w końcu układają się one w sensowną całość. Myślę, że intuicja pozwala widzom zrozumieć moich bohaterów i to, co się z nimi dzieje. Naturą ludzkiego umysłu jest odnajdywanie harmonii sensu w rzeczywistości, która nas otacza.
"Mulholland Drive" jest filmem zbudowanym z epizodów. Jak wygląda wymyślanie takiego filmu?
Filmu nie wymyśla się scena po scenie. Fragmenty wymyślone, dajmy na to wczoraj, często pojawiają się w filmie wcześniej niż pomysły sprzed trzech miesięcy. Liczy się tylko końcowy efekt. Wszystkie elementy w końcu układają się w całość i czujesz, że to jest właśnie to, na czym ci zależało. Trochę to przypomina proces powstawania obrazu. W trakcie malowania artysta ma przeróżne pomysły, kreacja podąża w wielu kierunkach, aż do momentu, gdy malarz uzna, że dzieło jest skończone. Uwielbiam chodzić do teatru. Gasną światła, kurtyna się podnosi. Zanurzam się w rzeczywistość, o której nic nie wiem. Myślę, że powinniśmy dawać widzom możliwość przeżycia czegoś podobnego i pozwalać im na swobodną interpretację tego, co zobaczyli.
"Mulholland Drive" to tajemnicza opowieść. Czy tajemnice są twoja obsesją?
Nie obchodzą mnie tajemnice dotyczące rządu czy polityki innych państw. O wiele bardziej interesują mnie tajemnice kryjące się w domach zwykłych ludzi, takie jak pokazane były w Oknie na podwórze Hitchcocka.
Jak ważny jest dla ciebie styl, w którym jest utrzymany film?
Styl jest pochodną pomysłów. Dźwięk, tempo, miejsca, w których rozgrywa się akcja - wszystko to jest ich następstwem. Nie wolno walczyć ze swoimi pomysłami. Należy zawsze za nimi podążać, a one same wskażą ci drogę.
Jak to możliwe, że taki ekscentryk jak ty pracuje w Hollywood?
Nie jestem częścią hollywoodzkiego systemu. Nigdy nie zrobiłem filmu dla żadnego ze studiów w Hollywood. Mieszkam w Hollywood i kocham to miejsce. Zresztą moim zdaniem trudno jest mówić o systemie hollywoodzkim, bo wszystko się tu bez przerwy i bardzo szybko zmienia. Jestem zdumiony faktem, że udaje mi się wciąż kręcić nowe filmy.
W "Mulholland Drive" występujesz jednak bardzo zdecydowanie przeciwko ludziom rządzącym przemysłem filmowym. Przedstawiasz ich jako drani i gangsterów.
Moim zamiarem nie było robienie filmu o przemyśle filmowym. Tak jak mówiłem, historia jest następstwem pomysłów. Film opowiada o ludziach z Hollywood, a przecież jest w nim także wiele innych wątków.
Co podziwiasz w Hollywood?
Kocham tutejsze światło. Uwielbiam chwile, gdy w powietrzu czuć atmosferę starego Hollywood. Kocham też twórczy nastrój, który towarzyszy temu miejscu. Tutaj wszystko jest możliwe. Czuję się tu wolny. Nie wiem skąd się bierze to uczucie. Może to przez to światło. W powietrzu unosi się tu coś niezwykłego.
Skąd więc w filmie postać reżysera, granego przez Justina Therouxa, który zostaje pozbawiony wolności tworzenia, a co więcej szefowie studia grożą mu śmiercią?
Jesteśmy wolni, ale czasami popadamy w kłopoty. Nie twierdzę, że Los Angeles to raj na Ziemi. Czyhają tu na ludzi również różne niebezpieczeństwa. Jednak z każdej najtrudniejszej sytuacji jest jakieś wyjście. Przede wszystkim Los Angeles to miasto, w którym chce się tworzyć.
Dlaczego zdecydowałeś się na kręcenie scen z zwykłym barze, a nie w którejś z eleganckich restauracji tak bardzo kojarzących się z Los Angeles?
W porządnym barze także można zjeść coś dobrego. Na tym polega piękno naszej egzystencji.
W "Mulholland Drive" oglądamy sceny z dwiema nagimi kobietami, uprawiającymi seks. Jaki jest twój stosunek do nagości w tym filmie?
Nagość nie stoi w sprzeczności z charakterem postaci. Przynajmniej jedna z tych dziewczyn jest przecież bardzo zakochana. Zbyt mało czy zbyt wiele nagości na ekranie spowodowałoby, że film przestałby być prawdziwy. Staram się zawsze osiągnąć równowagę między charakterem postaci a tym, w jaki sposób pokazuje się je na ekranie.
Dlaczego tak bardzo ci zależy na wytwarzaniu takiego mrocznego nastroju?
Nie zakładam sobie tego z góry. Nastrój każdej sceny, jej tempo biorą się z pomysłów. Ważne, by całość była spójna.
Czy trudno jest w jednym filmie mieszać fragmenty przerażające i śmieszne?
Ależ skąd, to jest właśnie najpiękniejsze. Przecież pomysły, które przychodzą mi do głowy są bardzo różne w nastroju. W normalnym życiu jest podobnie. Rano się śmiejemy, wieczorem płaczemy, a w międzyczasie gdzieś po lunchu przytrafia nam się coś bardzo dziwnego. Tak już po prostu jest.
Co sądzisz o wpływie technologii cyfrowej na przemysł filmowy?
To trochę tak jak z ołówkiem i kartką papieru. Każdy ma je w domu, a mimo to powstaje niewiele wspaniałych dzieł. To tylko narzędzie, należy się skupić na pomysłach i na tym, jak opowiedzieć historię. Wydaje mi się, że dzięki nowym technologiom będzie można opowiadać nowe historie. Na razie jesteśmy jednak na etapie eksperymentów i trudno powiedzieć, jakie będą te historie. Myślę jednak, że narodzi się z tego coś nowego.
Czy możesz opowiedzieć o projekcie internetowym, nad którym pracujesz?
Od dwóch lat pracuję na moją stroną internetową. To bardzo eksperymentalny projekt. Będzie tam sklep, muzyka, miejsca, gdzie można się zgubić. Mnóstwo najróżniejszych rzeczy. Internet to świat, którego nie było i który nagle się pojawił. Jest ogromny, nieskończony. I każdy ma do niego dostęp.
„New York Rock” 2001/10