Reklama

"Mój najlepszy przyjaciel": REŻYSER O PRODUKCJI

Skąd wziął się pomysł na film "Mój najlepszy przyjaciel"?

Powstał jeszcze zanim nakręciliśmy "Les Bronzes", kiedy Jerome Tonnerre zadzwonił do mnie i powiedział, że dostał do rąk dobrze napisany szkic scenariusza Oliviera Dazata. Potrzebny im był reżyser i Jerome od razu pomyślał, że ja mógłbym się tym zainteresować. Miał rację. Bardzo podobał mi się ten zarys. Chociaż nieco obawiałem się o fabułę, postanowiłem spotkać się z producentami. Po tym owocnym spotkaniu zaczęliśmy współpracować, żeby pójść w kierunku, który nam obu będzie odpowiadał.

Reklama

Co konkretnie spodobało się panu w pomyśle Oliviera Dazata?

Problemy podjęte w jego scenariuszu. Historia faceta, któremu powiedziano, że nie ma żadnych przyjaciół. Reaguje na to z wściekłością, a żeby udowodnić, że się mylą, podejmuje absurdalne wyzwanie - ma pokazać innym przyjaciela, którego tak naprawdę wcale nie ma. To angażowanie się w grę przy tak niemożliwej do dokonania rzeczy, wydało mi się nowatorskie. Mogłem przy okazji zająć się tematem przyjaźni i braku przyjaźni. Według mnie to jak opowiadanie historii miłosnej. Trzeba tylko pozmieniać bohaterom imiona. Ten projekt przyciągnął moja uwagę jednak także dlatego, że poczułem, jak ten temat dotyczy mnie samego. To nie jest film autobiograficzny, ale gdybyś spytał mnie wprost, kto jest moim przyjacielem, miałbym problem z odpowiedzią. Chociaż mnie - w przeciwieństwie do Francois - nie przeszkadza to żyć.

Jak pracowaliście nad scenariuszem z Jeromem Tonnerre?

Pracowaliśmy wspólnie po raz drugi po "Bliskich nieznajomych". Nasza metoda pracy w duecie jest prosta. Spędzamy razem całe popołudnie, dużo rozmawiamy. Jerome robi notatki i stara się zrozumieć, jaki ja chcę obrać kierunek. Jest prawdziwym kameleonem. Nagle okazuje się, że reżyseruję film, który on napisał, który wspólnie omawialiśmy, bardzo mi odpowiadający, bo on mnie doskonale rozumie, a jednak nie pozbawiony jego osobistego szlifu.

Ten film jest mieszanką filmów, czymś pomiędzy komedią i dramatem. Czy chęć osiągnięcia tej niejednoznaczności była widoczna już w scenariuszu?

Nie. Kiedy zaczynaliśmy pisanie, wydawało nam się, że to będzie bardziej typowa komedia. Nie odpowiadało mi jednak tak lekkie potraktowanie tematu przyjaźni, który wydał mi się tak fascynujący. Było przeciwnie, podobał mi się pomysł, żeby film dokonywał nagłych zwrotów. To jak z samolotem na pokazie lotniczym, który startuje normalnie, ale wchodzi w korkociąg i zaczyna lecieć do góry nogami.

Kiedy wymyśliłeś, kto ma zagrać dwie główne role?

O Danielu Auteilu pomyślałem od razu. Wydaje się taki otwarty, przyjacielski i miły. Uznałem, że ciekawe by było, gdyby zgrał faceta pozbawionego przyjaciół. Gdybyśmy wybrali aktora, który doskonale odpowiadałby tej roli, mogłoby nam się to na początku wydać sprzyjającą sytuacją, ale ta opowieść nie wyglądałaby wtedy tak dobrze. Los byłby przesądzony od początku. Mieliśmy natomiast problem ze znalezieniem aktora, który zagrałby Bruna. Przemykało nam przez głowy wiele pomysłów. Ja jednak od dłuższego czasu myślałem o Danym Boonie. Po obejrzeniu jego różnych występów, bardzo chciałem z nim pracować, ale na początku jego nazwisko nie bardzo odpowiadało producentom. Dlatego porzuciłem ten pomysł, bardzo z tego powodu ubolewając. Potem jednak, kiedy wielu aktorów nie przyjęło roli, a Dany stawał się bardziej rozpoznawalny dzięki filmowi "Boże Narodzenie", przystąpiłem do ofensywy. Co więcej, także Daniel pchnął mnie w tym kierunku, ponieważ uznał, że Dany był doskonały grając z nim w "Czyja to kochanka?". I jego i moim zdaniem, to był aktor, jakiego potrzebowaliśmy do tego projektu. Dlatego go zatrudniliśmy. Powtórzę raz jeszcze, że w moim umyśle i sercu to właśnie jego widziałem w tej roli od samego początku.

Dlaczego konkretnie to właśnie jego widziałeś w tym filmie?

Dla mnie Dany Boon jest kimś wspaniałym w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kimś tak promiennym, otwartym. Potrzebna mi była taka prostota, ta jego normalność. Dostrzega się w nim ten prosty, chociaż nie naiwny, sposób patrzenia na świat. Niesamowite relacje, jakie ma z ludźmi w prawdziwym życiu, to było dokładnie to, czego potrzebowaliśmy w człowieku, który miał zagrać tę postać. Mogę dodać jeszcze, że Dany wszedł w rolę Bruna jakby wchodził do wanny z przyjemnie ciepłą wodą.

Czy Daniel Auteil i Dany Boon od razu się zgrali?

Ich zadowolenie ze wspólnej pracy było od razu oczywiste, bo od początku się wzajemnie podziwiali, szanowali i zaprzyjaźnili się. W każdym z nich jest też niezwykła wielkoduszność. Nie było ani chwili, kiedy jeden próbowałby pokazać, że jest lepszy od drugiego. Po prostu współpracowali.

Przyglądając się twoim dokonaniom można zauważyć, że szczególnie lubisz "filmy o kumplach".

Zdałem sobie sprawę, po pewnym czasie, że niemal we wszystkich moich filmach zestawiam duety aktora, którego już wcześniej poznałem, z kimś zupełnie mi nieznanym. To jakbym potrzebował, przy stawianiu czoła czemuś nowemu, ubezpieczenia w postaci ludzi, których talent już znam. Tak było w przypadku "Człowieka z pociągu", gdzie znałem już Jeana Rocheforta, ale nie znałem Johnny'ego Hallydaya. Podobnie z "Wdową św. Piotra", pracując przy której znałem już Daniela Auteila, ale nie znałem Juliette Binoche. W przypadku "Bliskich nieznajomych" znałem Sandrine Bonnaire, a Fabrice'a Luchiniego nie. Niewiele moich filmów odstępuje od tej zasady. A te, które od niej odstępują nie są moimi najlepszymi. Niedawno student piszący pracę na temat par filmowych uświadomił mi coś niezwykłego. We wszystkich, albo prawie wszystkich moich filmach, kieruję bohaterami, którzy spotykają się po raz pierwszy. Podobnie jest tutaj z Danielem i Danym Boonem, z "Człowiekiem z pociągu", "Dziewczyną na moście", "Bliskimi nieznajomymi". Tylko "Tandem" nie jest zgodny z tą zasadą. Wynika z tego, że moja praca reżyserska składa się z ciągłego aranżowania spotkań ludzi. Nie potrafiłbym napisać scenariusza filmu w stylu "Kota" z Simone Signoret i Jeanem Gabinem, opowiadającego o parze, która żyje ze sobą od lat. Nie umiałbym sobie poradzić z poprowadzeniem opowieści o ich związku, bo musiałbym wymyślić, co działo się wcześniej, zanim zaczęła się filmowa opowieść. Ja lubię aranżować spotkanie w filmowym "teraz", bo wtedy trzeba tylko obserwować, co dalej zrobią bohaterowie. Serge Frydman powiedział mi pewnego dnia, że prawdziwymi scenarzystami filmu są jego bohaterowie. Ma rację. Od chwili, kiedy wystarczająco naszkicuje się postacie, wystarczy tylko obserwować, jak żyją. Jesteśmy jak chemicy.

Dlaczego wybrałeś Julie Gayet do roli współpracownicy postaci Daniela Auteila?

Kilka lat temu robiłem promocyjny film dla France Inter, w którym młoda kobieta jechała na rowerze. Szukaliśmy młodej aktorki i podczas przesłuchań wybrałem Julie. Wszyscy się ze mną zgodzili. Przy tej okazji spotkałem Julie po raz pierwszy. Wyjaśniłem jej, że będę kręcił czarno-białe ujęcia jej jadącej na rowerze w czerwonej sukience. Zaufała mi i dobrze mi się z nią pracowało. Zachowałem wygląd jej twarzy gdzieś w zakamarku mojej pamięci, czekając na film, przy którym mógłbym się do niej zwrócić. Uznałem, że będzie wprost idealna do roli Catherine - najbardziej wyrazistej z grupy, zawsze o krok przed innymi - ponieważ jest inteligentna, ale nie nadęta w swoim intelektualizmie. Dlatego zaproponowałem jej rolę, a ona ja przyjęła.

Po "Dziewczynie na moście" i "Wdowie św. Piotra" to już trzecia twoja współpraca z Danielem Auteilem. Czy wy w ogóle jeszcze musicie ze sobą rozmawiać?

Daniel bardziej wierzy w jedno spojrzenie albo uśmiech, niż w tysiąc słów. Nie należy do tych aktorów, których trzeba "dokarmiać psychologią". To dla mnie lepiej, bo nie jestem typem reżysera, który prowadzi aktorów za rękę, czy wyjaśnia im skąd się wzięły ich postacie i dokąd zmierzają. Mnie interesuje działanie, czucie. Kiedy scenariusz jest dobrze napisany, aktorzy muszą się odnaleźć w opowieści w sposób naturalny. Daniel taki jest. Przed rozpoczęciem zdjęć widzieliśmy się tylko w czasie przymiarek garderoby i zadzwoniliśmy do siebie przed pierwszym dniem zdjęciowym tylko dwa, może trzy razy. Zaczynaliśmy od sceny, w której Drouot i Julie się kłócą. Zawsze nieco stresujące jest pierwsze zagranie przed reżyserem, którego się nie zna, z aktorem, którego się nie zna, za to który zna reżysera. Tu było to proste. Miałem wrażenie, że widziałem się z Danielem poprzedniego wieczora. Tak się mówi o ludziach, których się kocha, a z którymi straciło się kontakt.

Zostając przy temacie bliskich więzi między wami - czy w takim razie poświęcałeś większą uwagę nowym współpracownikom, zwłaszcza Dany'emu Boonowi i Julie, żeby zintegrowali się z tym twoim światem?

To kwestia równowagi. Kiedyś popełniłem ogromną gafę. Pierwszy raz pracowałem z Danielem przy "Dziewczynie na moście", a z jego partnerką, Vanessą Paradis, pracowałem już wcześniej przy "Dziewczynie dla dwóch". Pierwszego dnia poświęciłem całą uwagę Danielowi, jako nowemu dla mnie, a Vanessę pozostawiłem samej sobie. Wiem, że przyjęła to bardzo ciężko. Powiedziała mi, że nie musiałem jej tak zostawiać tylko dlatego, że już wcześniej nakręciliśmy razem film. Powiedziała, że byłem jej potrzebny tak samo, jak przy pierwszym wspólnym projekcie. Zrozumiałem swój błąd. To była dla mnie nauka. Od tej pory pierwszego dnia kręcenia każdego mojego filmu poświęcałem wprawdzie nieco więcej uwagi moim nowym aktorom, ale nie zostawiałem bez wskazówek "weteranów". W obu przypadkach moja główna zasada reżyserowania aktorów jest taka sama - ufam im. Aktor, który nie czuje zaufania ze strony obserwującego go reżysera, jest jak ptak bez skrzydeł. Nie może latać! Wypada ze swojego gniazda wprost na ziemię.

W "Tandemie" pokazywałeś popularny konkurs radiowy "Dzień tysiąca franków". Tym razem pojawia się konkurs telewizyjny "Milionerzy", a prowadzący Jean-Pierre Foucault gra samego siebie. Skąd takie wybory?

To było proste. Kiedy pracowaliśmy z Jeromem Tonnerre nad scenariuszem, wymyśliliśmy, że postać Bruna weźmie udział w telewizyjnym quizie. Pewnego pięknego dnia wpadł nam do głowy cudowny pomysł. Jednym z "kół ratunkowych" w "Milionerach" jest telefon do przyjaciela! Od tej chwili jedyne czym się przejmowaliśmy, to że producenci tego konkursu nam odmówią. Nie bardzo wyobrażałem sobie kręcenie fałszywego quizu. To musiało być prawdziwe, żeby ludzie mieli się do czego odnieść. Okazało się, że występ Jeana-Pierre'a Foucaulta był wspaniały. Znałem go już wcześniej. Doskonale nam się współpracowało. Po prostu poprosiłem go, żeby czytał przygotowany dla niego tekst i starał się być sobą, a nie aktorem. To było naprawdę wspaniałe.

Jak wybrałeś ścieżkę muzyczną do filmu?

Zadzwoniłem do grupy "L'attirail", której liderem jest Xavier Demerlac. Spotkałem go kilka lat wcześniej, kiedy szukałem motywów do "Dziewczyny na moście". Trafiłem wtedy na ich pierwszą płytę. Bardzo mi się podobała. Spotkałem się z nim i poszedłem na ich koncert. Powiedziałem mu, że kiedyś, jeśli tylko będę miał okazję, poproszę go o napisanie podkładu muzycznego do filmu. Uznałem, że "Mój najlepszy przyjaciel" może być czymś idealnie pasującym do niego, bo on nie idzie w swojej muzyce w kierunku łatwych emocji. Jego muzyka czasami ociera się o hałaśliwość, ma w sobie coś bardzo radosnego. W pisanych przez niego dźwiękach jest jednocześnie mnóstwo energii i smutnych akcentów. Ta niekonwencjonalna mieszanka bardzo do mnie przemawiała. Jestem ogromnie zadowolony z efektu, bo jest w tym filmie specyficzny muzyczny smak, którego nie dostrzega się od początku, ale doskonale miesza się z tematem.

Można przeczytać tu i tam, że wkrótce zamierzasz skończyć z kręceniem filmów. Czy dzięki temu filmowi masz ochotę na kontynuację kariery?

Taka moja decyzja nie powstała z powodu rozczarowania jednym, czy innym filmem. To nie tak, że "Mój najlepszy przyjaciel" znów mnie poruszył i może odwieść mnie od poprzedniej decyzji. Nie straciłem chęci do kręcenia filmów. Nadal uwielbiam to tak samo jak kiedyś. Chciałbym tylko zdążyć z tym skończyć zanim stracę świeżość spojrzenia. W pewnym sensie zachowuję się jak Anna Galiena w "Mężu fryzjerki", która zdaje sobie sprawę, że niesamowita miłość, jaka łączyła ją z bohaterem granym przez Jeana Rocheforta nie będzie trwała wiecznie. Postanawia rzucić się do kanału, kiedy uczucie jeszcze trwa. Po "Mój najlepszy przyjaciel" nie nakręcę już więcej niż trzy filmy fabularne, i wiem dokładnie jakie to będą filmy. Nie będzie już miejsca na nic więcej. Ogłaszając to publicznie nie robię tego, żeby powiadomić cały świat, tylko żeby zmusić siebie samego do dotrzymania słowa. Chociaż nie będę się rzucał do kanału jak Anna Galiena.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Mój najlepszy przyjaciel
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy