Reklama

"Młyn i Krzyż": ANALIZA DROGI KRZYŻOWEJ PETERA BRUEGLA

Wstęp - MULTA PINXIT

Obcowanie po raz pierwszy z obrazem jest jak spotkanie z nieznajomym człowiekiem. To, jakie zrobi na nas wrażenie, zależy od nawiązanej z nim relacji. Tylko sporadycznie jesteśmy skłonni kierować się w naszych sądach dochodzącymi do nas zewsząd opiniami.

Proponuję zatem: nie czytajcie jeszcze tej książki. Przyjrzyjcie się najpierw. Zawrzyjcie z nim znajomość. Wejdźcie do malowanego świata Pietera Bruegla bez żadnych wstępnych założeń.

Gdy się wystarczająco skoncentrujecie, gdzieś w tłumie dostrzeżecie Chrystusa dźwigającego Krzyż, na którym On wkrótce umrze.

Reklama

Czy długo go szukaliście? Pytanie nie jest wcale tak bezzasadne, jak mogłoby się z pozoru wydawać, ponieważ Bruegel dołożył wszelkich starań, by tę najważniejszą ze wszech miar postać ukryć w gęstym tłumie. Jaki miał w tym cel?

Obraz nosi tytuł Droga Krzyżowa i powstał w 1564 roku. Na początek wystarczy; więcej na razie nie musicie wiedzieć. Zresztą o samym Brueglu także niewiele więcej wiadomo. Cała wiedza o jego życiu zawiera się w kilku zadrukowanych kartkach i dwóch wzmiankach w dokumentach archiwalnych. Pierwsza, z 1551 roku, to wpis młodego Bruegla, świeżo wyzwolonego artysty malarza, w rejestrze Gildii Świętego Łukasza w Antwerpii; druga, o dwanaście lat starsza, pochodzi z rejestru ślubów kościoła Notre Dame de la Chapelle w Brukseli. Pod datą 1563 czytamy tam: Peeter Brugell/solmt/Maryken Cocks - "Pieter Bruegel przypieczętował (swój związek) z Maryken Coeck", córką malarza i grafika/rytownika Pietera Coecka van Aelst (mistrza Bruegla) oraz Mayken Verhulst, także malarki (patrz załącznik: Bruegel czy Brueghel). Bruegel został uczniem Pietera Coecka przed swoją podróżą do Włoch.

(Jak podaje Karel van Mander, przyszła żona Bruegla była wówczas małą dziewczynką, którą on jako młody chłopiec często nosił na rękach. Przyjmuje się, że sztuki malowania temperą nauczyła młodego adepta przyszła teściowa, Mayken Verhulst; tę technikę przekazała później także swojemu wnukowi, Janowi).

Na szczęście dla nas, kilku pisarzy epoki Renesansu zaczęło się wówczas interesować życiorysami malarzy: we Włoszech Giorgio Vasari, a w Holandii Karel Van Mander zbierali skrzętnie wszelkie dane biograficzne, które zaowocowały wydaniem leksykonów dokumentujących życie i dzieło największych artystów. Schilder-Boeck, czyli "Księga Malarzy" (1604) van Mandera ukazała się w roku śmierci jej autora.

Czasy - podobnie jak nasze - były wówczas burzliwe i skomplikowane, zdominowane przez jątrzący się konflikt religijny. Lecz choć Kościół czasów Bruegla - rozdarty niczym zasłona w Świątyni Jerozolimskiej w godzinie śmierci Chrystusa - ofiarowywał udręczonemu światu jedynie niezrozumiałą dlań zagadkę pustej świątyni, żadne z palących pytań o naturę Kościoła i Boga, jakimi żył ówczesny człowiek, nie znalazło odzwierciedlenia w sztuce tamtych dni. Kościoły protestanckie potępiały wszelkie próby przedstawień figuratywnych Boga i świętych, Kościół katolicki z kolei stał na stanowisku wyrazistej retoryki afirmatywnej, której celem było poruszyć serca i zdobywać umysły wiernych. W takim kontekście malarstwo Bruegla wydaje się jeszcze bardziej niezwykłe, gdyż jest wyrazem całkowicie osobistego pojmowania świata przez jednego człowieka.

Zwrócił na to uwagę już Abraham Ortels, najstarszy i najbliższy przyjaciel Bruegla z czasów antwerpskich, a zarazem najwybitniejszy geograf, kosmograf i kartograf swej epoki. W 1573 roku, cztery lata po przedwczesnej śmierci artysty, miał on, według przekazów, wygłosić, zapłakany (lugens), epitafium po łacinie na cześć Bruegla. "Pieter Bruegel", powiedział Ortels, "namalował wiele rzeczy, których nie da się namalować" (multa pinxit quae pingi non possunt)... W całym jego dziele więcej jest materii do namysłu, niźli malarstwa" (In omnibus eius operibus intelligitur plus semper quam pingitur).

Umieściłem tutaj ten cytat celowo, by tym usilniej zachęcić was do osobistych, swobodnych poszukiwań i interpretacji. Nieważne, dokąd was one zaprowadzą - artysta zawsze będzie przy was, obserwując was spod oka, w cichym rozbawieniu przewidując wasz kolejny ruch. Tak właśnie dotrzymywał mi towarzystwa, gdy pisałem tę książkę.

Dajcie sobie czas. Godzinę, miesiąc - albo rok, jeśli zachodzi taka potrzeba. A potem, gdy w końcu uznacie, że już dobrze przestudiowaliście obraz, powróćcie do tego tekstu; jeśli zechcecie, możemy przebyć tę samą drogę razem, niczym dwoje ludzi spacerujących po lesie i wspominających przyjaciela.

Michael Francis Gibson, "Młyn i Krzyż"

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Młyn i krzyż
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy