"Misiaczek": REŻYSER O FILMIE
"Misiaczek" opowiada o tym, jak to jest czuć się outsiderem. Zawsze kręciło mnie portretowanie ludzi, którzy nie do końca pasują do społeczeństwa. Jakie nasze uprzedzenia wychodzą z ukrycia, kiedy patrzymy na wytatuowanego, muskularnego olbrzyma? Większość z nas potraktowałaby go pewnie jak jakiegoś przestępcę lub przynajmniej kogoś skłonnego do przemocy. Na pewno nie spodziewalibyśmy się wrażliwej, zahamowanej emocjonalnie jednostki, podatnego na zranienie, uczuciowego człowieka, bardzo przywiązanego do matki, który ma problem z nawiązywaniem damsko-męskich relacji.
Mamy też wiele uprzedzeń związanych z mężczyznami, którzy podróżują do Tajlandii. Wyobrażamy ich sobie albo jako seksturystów, którzy jadą wykorzystywać nieszczęsne tajskie dziewczęta, albo jako samotnych dziwaków, którzy chcą tam kupić sobie żonę. W "Misiaczku" próbuję bawić się tymi uprzedzeniami, wywrócić je do góry nogami. Rzeczy rzadko są naprawdę takie, jakimi wydają się z zewnątrz. Uprzedzenia i z góry powzięte opinie tworzą między ludźmi różne bariery.
Film przedstawia różne aspekty miłości. Zaborczą miłość matki do syna, która - oczywiście - jest chorobliwa, ale wydaje się też czymś niesłychanie pierwotnym. Więc mamy tę miłość między matką i synem i jakby w kontraście do niej poszukiwanie partnerki przez Dennisa. To także próba przedstawienia dwóch różnych spojrzeń na miłość w Danii i Tajlandii. Dzisiejsza Dania ze swoim państwem opiekuńczym, modelem miłości i rodziny nie musi brać pod uwagę takich kryteriów jak pieniądze i przetrwanie. Ludzie na zachodzie Europy mają inne kryteria, kiedy szukają miłości niż względy czysto materialne. W Tajlandii rzecz ma się zgoła inaczej. Tam w miłości chodzi głównie o przetrwanie, szczególnie w biedniejszych warstwach społecznych. Kobieta musi znaleźć męża, który będzie wspomagał finansowo całą rodzinę, od dzieci po dziadków. To dlatego te biedne dziewczęta z wioseczek na północy kraju ściągają do miejsc jak Pattaya, żeby spróbować szczęścia z turystami z Europy. A ci przyjeżdżają tam, bo we własnych krajach mają problemy z miłością i samooceną - i czują, że kiedy wrócą do domu, będą tylko nieudacznikami w walce o kobiece względy.
Spotkanie tych dwóch światów jest ciekawe, bo na wiele sposobów jest skazane na porażkę. To jest spotkanie Zachodu z Trzecim Światem, spotkanie dwóch różnych postaw wobec miłości. Wydaje mi się niezwykłe, jak kolosalny przemysł stoi za tego rodzaju spotkaniem i jak często wbrew wszelkim oczekiwaniom przeradza się to w prawdziwą relację.
"Misiaczek" był kręcony z dużym szacunkiem wobec realizmu. Od początku moim zamysłem było stworzenie wiarygodnej opowieści z wiarygodnymi bohaterami, prawie dokumentalnej w charakterze. Postaciami w filmie mieli być prawdziwi ludzie, nie aktorzy. Oczywiście opowieść jest całkowicie fikcyjna, ale obsada składała się z prawdziwych ludzi, rozmieszczonych w autentycznej scenerii, którą przedstawiliśmy w filmie. Dziewczyny z baru to prawdziwe dziewczyny pracujące w barze, mężczyźni kręcący się przy nich to prawdziwi ludzie spędzający czas w takich miejscach, a Kim Kold, grający Dennisa, jest prawdziwym kulturystą. Postaci zostały obsadzone w autentycznych dla nich miejscach akcji, a film był kręcony pośród tego całego zamieszania. Wykorzystałem prawdziwych ludzi i prawdziwe miejsca, żeby stworzyć wiarygodny świat i uwiarygodnić sytuację bohatera. Ale też dlatego, że chciałem stworzyć sposób wyrażania rzadko widziany w duńskim kinie, gdzie to samo grono aktorów i tematów pojawia się w jednym filmie za drugim.
Napisałem scenariusz razem z Martinem Zandvlietem, z którym pracowaliśmy przez ostatnie dziesięć lat przy różnych projektach.
"Misiaczek" jest filmem o miłości i poszukiwaniu szczęścia. Jest także o więziach, zdrowych i niezdrowych, które nawiązujemy z ludźmi pojawiającymi się w naszym życiu. No i oczywiście jest o Dennisie, który uczy się, jak nie pozwalać innym decydować o sobie i dążyć do szczęścia, biorąc pod uwagę własne potrzeby.